Pretekstem do zainteresowania się tematem polskich „szantowych” winyli był pomysł na wydanie winyla Sąsiadów, którego pierwsze egzemplarze otwierałem w marcu 2020 r. (w samym środku pandemii). Mowa o „W kieszeni dolar”, czwartym winylu w historii naszej sceny.
O winylu Sąsiadów czytaj tu: Pierwszy winyl szantowy w XXI w.
W pierwszej wersji opowieść o polskich płytach winylowych, na których znalazły się szanty i piosenki żeglarskie, ukazała się w artykule napisanym przeze mnie dla „Magazynu MORZE” (2/2020) oraz – nieco rozszerzonym o nowe wątki – dla „Magazynu FOLK24” (1/2020).
Pisałem o tym tu: O szantach w nowym Magazynie FOLK24
Kulisy powstawania pierwszych polskich szantowych czarnych krążków zaczęły mnie wciągać. Pojawiło się też jeszcze kilka nowych opowieści, które wzbogaciły historie tych wydawnictw, postanowiłem więc poświęcić więcej miejsca każdej z płyt, tworząc o nich osobne opowieści.
Oto poszerzona opowieść o drugim z kultowych winyli, czyli „Mechanikach Shanty” Mechaników Shanty, nagrywanym pod koniec 1988 r.
Tak zaczyna się ta moja opowieść...
***
Odkąd trafiłem do zespołu Sąsiedzi (w grudniu 2005 r.), gdzieś tam kołatał się pomysł, by kiedyś może dołączyć do wielkiej trójki „szantowych” winyli. I oto trzymam w ręku dopiero co wytłoczonego (marzec 2020 – przyp. red.) najprawdziwszego winyla, na którym znalazł się materiał z najnowszej płyty Sąsiadów, zatytułowanej „W kieszeni dolar”. Szerszy materiał (o cztery utwory więcej – pojemność winyla wymusiła zmiany) na CD ukazał się dwa lata wcześniej, w marcu 2018 r.
O premierze CD tu: Sąsiadów premiera z dolarem w kieszeni
Winyle szantowe
Czarna płyta Sąsiadów ukazała się mniej więcej trzy dekady po tym, gdy pojawił się ostatni polski szantowy winyl. Przypomnę, że wszystkie kultowe swoje premiery miały na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Ukazały się wówczas trzy płyty z szantami i pieśniami morza – obecnie nie do zdobycia. Były to: „Więcej żagli” Poręby, Muzaja, Siurawy i Pestki, „Mechanicy Shanty” Mechaników Shanty oraz „Pytania” grupy Tonam & Synowie. Wiem, że były jeszcze pomysły na kilka innych, m.in. trójmiejskiego Packetu i radomskiego Klipra, ale nie doszły one do skutku. Co spowodowało, że więcej muzyki śpiewających żeglarzy nie ukazało się już na winylach?
Po pierwsze, tak jak i dziś, nie było to ani łatwe, ani tanie.
Jak powstał pierwszy szantowy winyl, czytaj tu: Więcej żagli nie od Starych Dzwonów
Po drugie, świat już coraz bardziej zdobywał inny nośnik – CD – który wraz z nową rzeczywistością polityczno-gospodarczą dotarł także do Polski.
Drugim w kolejności wydawania krążkiem był wspomniany już winyl Mechaników Shanty. Grupa, która wykrystalizowała się z uczestników Harcerskich Warsztatów Kultury Marynistycznej, zawiązała się w 1987 r.
Na warsztatach się poznali, „Mechanicy” ich nazwali
A właściwie nazwali się sami, choć historii na temat tego, skąd wzięła się nazwa, znam kilka. Tak wspomina ten proces Bartek Ledworowski:
– Nazwa narodziła się w Centrum Wychowania Morskiego ZHP w Gdyni, w sypialni na piętrze, w dość słoneczny lutowy dzień 1987 r. Do pokoju weszła chyba Jola Klupś albo Sławek Klupś i w progu padło o potrzebie wymyślenia nazwy zespołu do nagrań. Nie pamiętam kto i co, ale padło, że wielu z nas jest w technikum, zwłaszcza mechanicznym, więc Mechanicy... Nazwa krążyła potem trochę w kosmosie, zanim została uznana oficjalnie...
Mowa tu o nagraniach zespołu warsztatowiczów, które miały miejsce w studiu Polskiego Radia Gdańsk w 1987 r., podczas zimowego turnusu. Udział w nich wzięli wtedy nie tylko Mechanicy nagrywający naszego winyla, czyli: bracia Sławek i Lechu Klupś (wtedy Achetrwaterbaksztag), bracia Bartek i Jacek Ledworowscy, Andrzej „Bebik” Bernat oraz Piotr „Picek” Ruszkowski (wtedy zespół Orza) i Henryk „Szkot” Czekała (wtedy Ryczące Dwudziestki), ale też pozostali koledzy Szkota z RO20 – Wojciech „Sęp” Dudziński, Andrzej „Qnia” Grzela, Damian „Małpa” Gaweł (pomysłodawca tej sesji). Byli również Michał „Atari” Czernek (nagrał też skrzypce do „Żegnajcie ją dziś”), Wojtek „Muki” Zawadzki i Bogdan „Bodzio” Kuśka (wkrótce Tonam & Synowie).
Tym, który przyznaje się do wymyślenia nazwy dla tego „warsztatowego pospolitego ruszenia”, jest brat Bartka, Jacek Ledworowski:
– Rzuciłem wtedy uwagę na temat tego, że większość z nas chodzi do techników i my, jako warsztatowicze, jesteśmy „mechanikami szant”. Chwilę po nagraniach w Gdańsku realizator, który z kamienną twarzą zwijał wielkie szpule taśmy i chował do pudełek, zadał pytanie: „A co ja mam tu napisać?” Musiał oddać do archiwum kartę katalogową nośnika. Stałem najbliżej niego i, pamiętając głupawą uwagę z CWM o „mechanikach”, rzuciłem: „Niech pan napisze Mechanicy Szant”. I napisał.
Nazwa z czasem uległa drobnej modyfikacji i oficjalnie objawiła się światu w Krakowie na festiwalu rok później, co widać było na pierwszych koszulkach zespołu, których historię opowiedział mi Sławek Klupś:
– Pierwszy raz wystąpiliśmy w koszulkach z napisem „Mechanicy Shanty” na „Shanties” w 1988 r. Pamiętam, że koszulki z białego płótna uszyła siostra Joli. Później farbowaliśmy je u nas w domu na granatowo. Napis robiłem osobiście wykonanym szablonem. Można je zobaczyć na zdjęciach z tego okresu, np. na okładce kasety.
Wracając do pamiętnej sesji nagraniowej warsztatowiczów z 1987 r., Bartek Ledworowski opisał mi to tak:
– Nagrania realizowaliśmy zimą. Były wspomagane wokalno-merytorycznie przez Anię Łaszewską. Nagraliśmy wtedy m.in. „Żegnajcie ją dziś”, „Saint Mary” i coś żywszego, ale dziś już nie pamiętam („Green Horn” – przyp. Jacek). Wtedy dowiedziałem się, co to znaczy trzymać przeponę.
Do tej listy nagrań Piotrek Ruszkowski dorzucił jeszcze:
– Jednym z nich był „The Great Titanic” zaśpiewany przez Lecha po angielsku. Na podstawie tej sesji Polskie Nagrania zdecydowały się na współpracę.
Gdzie Neptun nie mógł, tam Jolę posłał
Jak to się stało, że nikomu nieznana wówczas, początkująca tak naprawdę grupa trafiła do tak dużej wytwórni? Tak opowiada o tym pomysłodawczyni i sprawczyni tego sukcesu Jolanta Klupś, która współpracowała wtedy z Bałtycką Agencją Artystyczną i zorganizowała wcześniej wspomnianą sesję nagraniową w Gdańsku:
– Pomysł, by zrobić to na dużą skalę, wyszedł ode mnie. Dzięki znajomym żeglarzom dotarłam do organizatorów festiwalu sopockiego, a ci pomogli w kontakcie z Polskimi Nagraniami. Bez pomocy Wojtka Korzeniewskiego i Romana Paszkego nie byłoby to w ogóle możliwe. Wysłałam demo z nagrań zrobionych w Radiu Gdańsk. Dla Polskich Nagrań muzycznie to było coś nowego, czego nie było w Polsce. Tłumaczyłam, że warto otworzyć się na rozwijający się z dużą intensywnością ruch „szantowy” i setki tysięcy żeglarzy.
Po długim procesie przekonywania wytwórnia zdecydowała się wydać płytę Mechaników Shanty, jednak głosy powątpiewania co jakiś czas towarzyszyły całemu procesowi.
– W momencie podpisywania umowy przez Jolę kierownik, nie pamiętam którego działu PN, powiedział: „Ile się tego sprzeda? Reszta będzie leżeć” – wspomina Sławek Klupś. Jak się okazało, pan kierownik się mylił. Ale po kolei.
Cuda w Polskim Radiu w Szczecinie
Sesja nagraniowa dla Polskich Nagrań odbyła się tym razem w studiu Polskiego Radia w Szczecinie w październiku 1988 r. i trwała kilkanaście dni, a w nagraniach udział wzięli wspomniani już: Sławomir Klupś, Lech Klupś, Jacek Ledworowski, Bartosz Ledworowski, Henryk „Szkot” Czekała, Piotr „Picek” Ruszkowski i Andrzej „Bebik” Bernat.
Tak pamięta ten czas Jacek Ledworowski:
– Trafiliśmy do smutnego, szarego Szczecina. Zakwaterowanie było w dość odległym Hotelu Kolarskim, do którego wiodła dość męcząca, długa linia tramwajowa. Sam hotel… cóż. Ścianki w pokojach były cienkie, a goście rzadko brali pokój na całą noc. (Częściej na godziny – dodaje Picek ze śmiechem). Nam to nie przeszkadzało, bo wracaliśmy po 10–12 godzinach umordowani ciężką pracą w studio.
Hotel może nie najlepszy, ale za to studio i realizatorzy pierwszej próby. Jak pisali mi Jacek i Picek, w studiu w Szczecinie, na drugim piętrze wieżowca przy Niedziałkowskiego*, był w tamtym czasie doskonały sprzęt: bardzo dobry stół realizacyjny, komplet studyjnych mikrofonów, którymi można było nagrywać wszystko. Jednak sercem tego zestawu był unikalny jak na tamte czasy 24-śladowy magnetofon „Studer”. Jak opisywał mi Jacek, był on wielkości sporej komody z nadstawką.
Mechanicy trafili zatem do jednego z dwóch najnowocześniejszych studiów nagraniowych w całym PRL-u. Potwierdza to Zbigniew Puchalski, który w swojej pracy pt. „Polskie Radio na Pomorzu Zachodnim – wspomnienia i refleksje starego radiowca” tak opisywał studio w Radiu Szczecin:
– Kolejnym niezwykle cennym nabytkiem inwestycyjnym radia było w 1980 roku przekazane do eksploatacji studio muzyczne, wyposażone w najwyższej wówczas klasy światowej aparaturę produkcji szwajcarskiej i amerykańskiej – do nagrań muzycznych. Drugie takiej klasy studio było tylko w Warszawie. W szczecińskim nagrywano zarówno muzykę rozrywkową, filmową, jak i poważną. Nagrali w nim swoje płyty między innymi: Marek i Wacek, Zbigniew Wodecki, Zbigniew Hołdys, Hanna Banaszak, Łucja Prus, Ryszard Rynkowski i inne gwiazdy polskiej piosenki; także w nim startowały do swoich sukcesów zespoły wchodzące wówczas na polską scenę muzyczną, jak m.in. Perfect, Turbo, Oddział Zamknięty i Lombard, który za swoje nagranie w Szczecinie zdobył tytuł „płyty roku”. Dowodem doceniania klasy szczecińskiego studia były nagrania, jakich w nim dokonywali muzycy z Berlina.
Wypas wypasem, ale jak się okazało, na miejscu nie mieli piecyka do basu ani żadnego sprzętu do nagrania gitary basowej. Tylko mikrofony.
– Pożyczyłem od ochroniarzy radio marki „Śnieżnik” – doskonale to pamiętam, bo w czasie wyjazdów korzystałem podczas prób w hotelach właśnie z takiego radia, a przy wejściu do studia takie zauważyłem. „Śnieżnik” miał wejście DIN (5 bolców) i po podłączeniu instrumentu „było słychać”. Panowie realizatorzy z kamienną twarzą postawili studyjnego Neumanna pod owalny głośniczek i to było najlepsze brzmienie basu EVER – pisze Jacek.
Najlepszy sprzęt, wysokiej klasy specjaliści, pomysłowi muzycy... Co się dziwić, że płyta do dziś się broni.
– Realizatorem nagrań był nieżyjący już Przemysław Kućko. To jemu zawdzięczamy brzmienie i to, że płyty po latach da się słuchać. To wielki człowiek i od początku w nas uwierzył. Podobało mu się to, co graliśmy, a realizował już wtedy w Polsce bardzo wiele płyt, m.in. String Connection, Maanam – wspomina Piotrek Ruszkowski.
– Przemek chętnie nam opowiadał o technologii nagrywania. Ciekawostką był np. fakt, że szeroka na chyba trzy cale taśma magnetyczna na wielkich szpulach, dopóki miała jakikolwiek ślad warstwy magnetycznej, dopóty trzymała studyjne parametry zapisu. Wot, technika – dodaje Jacek.
Asystentem Przemysława Kućki był Dariusz Kabaciński, który, jak się okazało, odegrał (nomen omen) także ważną rolę instrumentalną w tych nagraniach (o tym niżej) i który niemal dekadę później realizował czwartą (i jak dotąd ostatnią) płytę Mechaników – „W granicach folku”.
Powstaje płyta
Większość utworów była już jakoś ograna, zespół przygotowywał je na próbach przed sesją. Jednak studio, jak to studio, daje nowe możliwości, ale też obnaża niedociągnięcia, słabości, które u tak młodych zespołów bez dużego doświadczenia prędzej czy później się objawiały...
– Z początku wszystko wyglądało dość lekko, ale praca słabo się posuwała. Za bardzo nie umieliśmy grać. Śpiewać też, ale to aż tak nie „bolało”, bo łatwiej było to zamaskować. Z czasem jednak Przemek zorientował się w naszych możliwościach i nas docisnął. Jego czujne ucho oraz perfekcyjna znajomość sprzętu pozwoliły nam uczynić prawdziwy cud. To naprawdę zaczęło brzmieć. To Przemek miał pomysł na brzmienie utworów, które w stanie mocno surowym przywędrowały do studia. Aranże zmienialiśmy wtedy na kolanie – pisze Jacek Ledworowski.
Czasem brakowało... rąk
Jak wspominają dalej Jacek i Picek, stół mikserski miał niewielką wbudowaną automatykę, ułatwiającą realizację gotowych utworów (zgranie). Ale wtedy akurat się popsuła, a w całej pracy studyjnej właśnie zgranie było najtrudniejszym momentem.
– Ustawienie poziomów WSZYSTKICH śladów, indywidualnych parametrów pogłosu, panoramy itp. oraz ich zmiany w trakcie trwania utworu musiały być zrobione ręcznie. Czasem tych rąk brakowało. Jakakolwiek zmiana poziomu któregoś instrumentu, głosu czy chóru w trakcie utworu musiała być przygotowana, nauczona. Pomyłka oznaczała powtórkę nagrywania – czytam w mailu od Jacka i włos mi się jeży. I dalej...
– Nasze wszelkie błędy były korygowane metodą „skasuj fragment” albo „przepisz na inny ślad”.
Do tego służyły kredka świecowa i wskaźniki wysterowania. Przemek albo Darek, kręcąc powoli szpulami, wysłuchiwali z bełkotu ręcznie napędzanej taśmy właściwe miejsce, zaznaczali kredką początek i koniec, po czym następowało kilka kliknięć klawiszami i jeden pewny ruch taśmy od kreski do kreski. Teraz płyty nagrywa ProTools i Antares i takie czynności robimy myszką. Ale wtedy praca na 24 śladach to było mistrzostwo świata.
Trudny „Dziki włóczęga”...
W studiu można wszystko. Daje ono sporo możliwości, kreuje czasem niespotykane rozwiązania czy wręcz zabawne sytuacje. Nie inaczej było i tu.
Ponieważ w zespole nie było jeszcze mandolinisty, a przypominam, że Picek wtedy grał na banjo, intro do „Dzikiego włóczęgi” nagrał ktoś inny...
– Jedną z najczęściej wspominanych anegdot z nagrania jest ta, która dotyczyła tremolo granego na mandolinie w utworze „Dziki włóczęga” – zdradza Jacek Ledworowski. – Picek męczył się z nim długo, ćwiczył, powtarzał. W końcu Darek Kabaciński, zmęczony sytuacją, wszedł do studia, zabrał Pickowi instrument i machnął Przemkowi, żeby wystartował maszyny. Naszym uszom objawiło się tremolo przecudnej urody. Dokładnie takie, jak trzeba. „Nie do wiary! Super! Człowieku, ale ty grasz!” – krzyczeliśmy podnieceni, gdy wrócił do reżyserki. Darek tylko mruknął: „Dajcie spokój, ja nie z takimi nagrywałem”.
Były też sytuacje mrożące krew w żyłach... Bartek Ledworowski na samym końcu tego utworu nagrywał flażolet. Jak to w studiu, przy stresie, łapał sporo pomyłek.
– W momencie nagrania wdarł się w nas niepokój, bo grając temat na tle chóru a cappella, pojechał z frazą w górę, w jakąś improwizację, kompletnie od czapy. Niepokój zmienił się jednak w radość, bo zagrał czysto, a dźwięki... jednym słowem – trafił. Przy okazji podkreślił kulminację utworu i całość się spięła znakomicie – dodaje Jacek.
Inna ciekawostka dotyczy szanty „Sześć błota stóp”, a zdradził mi ją z kolei Piotrek Ruszkowski. Otóż bęben, na którym gra tu Jacek Ledworowski, to... futerał od starego Jazz Bassu Fendera. Można?
Tak to w studiu bywa, nic to zaskakującego. Każdy nagrywający z pewnością może takich historyjek opowiedzieć wiele. Najważniejsze, że efekt wszystkich zadowala.
Poczytajcie, co się stało z „Pożegnaniem Liverpoolu” podczas nagrań winyla Starych Dzwonów: Więcej żagli nie od Starych Dzwonów
Mechanicy Shanty trafiają pod strzechy
Zarejestrowano łącznie piętnaście utworów, osiem na pierwszej, siedem na drugiej stronie, i były to tradycyjne melodie, piosenki i szanty, doskonale znane już w światowym ruchu marynistycznym, do których większość polskich tekstów, związanych blisko lub nie z oryginałami, napisali Sławek Klupś i „Szkot”. W dwóch wsparł ich Damian Gaweł, współzałożyciel innej znanej dziś grupy – Ryczących Dwudziestek (jak się dowiedziałem, pośrednio przyczynił się też do powstania Mechaników Shanty :), ale o tym przy innej okazji).
Po tej sesji nagraniowej i sporej pracy – jak podkreślał Sławek w rozmowie ze mną – zespół zaczął grać te utwory już inaczej – lepiej. Gdy zapytałem Sławka Klupsia, skąd czerpali inspiracje do takiego właśnie wykonania tradycyjnych (mniej lub bardziej) piosenek i szant, zaskoczył mnie odpowiedzią. Inspiracją do tego typu repertuaru była bowiem płyta niemieckiego chóru, którą Sławek i Lechu wygrali na „Shanties” w 1986 r.
– Dla mnie było inspirującym połączenie chóru i instrumentów akustycznych z gitarą basową. Niestety nie mam już tej płyty, nie pamiętam, co się z nią stało, może ktoś inny ją ma?
Płyta „Mechanicy Shanty” ukazała się w 1989 r. i zawojowała rynek! Jak się okazało, jej całkowity nakład był oszałamiający jak na tamte czasy, o dzisiejszych nie mówiąc. Pierwszy nakład przewidywał druk łącznie 35 tys. płyt winylowych (LP) i kaset (MC). Później jeszcze doprodukowane zostały tylko kasety. Dziś muzycy szacują, że łącznie nakład MC i LP był bliski 100 tys. egzemplarzy!!! Nic dziwnego, że większość tych piosenek śpiewała nie tylko żeglarska, ale cała Polska. Dzięki temu właśnie, że płyta „Mechanicy Shanty” weszła do szerokiej dystrybucji i trafiła pod strzechy, takie szczury lądowe jak ja poznały szanty, i to od razu największe przeboje. Kolejno znalazły się na niej:
Strona A:
- „Żegluj” – sł. S. Klupś, H. Czekała, D. Gaweł / mel. trad. (oryg. „Sail On Nova Scotia”)
- „Heave Away Santiano” – sł. H. Czekała / mel. trad. (oryg. „Santiano”)
- „Herzogin Cecille” – sł. H. Czekała / muz. Ken Stephens
- „Stara latarnia” – sł. S. Klupś / mel. trad.
- „Pacyfik” – sł. S. Klupś / mel. trad. (oryg. „The Rattlin Bog”)
- „Sześć błota stóp” – sł. H. Czekała / muz. Rod Sherman (oryg. „Six Feet Of Mud”)
- „Stare Swansea Town raz jeszcze” – sł. H. Czekała / mel. trad. (oryg. „Old Swansea Town Once More”)
- „Lowlands Away” – sł. H. Czekała / mel. trad.
Strona B:
- „Marco Polo” – sł. S. Klupś / mel. trad.
- „Paddy Works on the Railway” – sł. trad. / mel. trad.
- „Green Horn” – sł. H. Czekała, D. Gaweł / mel. trad.
- „Maringo” – sł. trad. / mel. trad.
- „Hiszpanka z Callao” – sł. H. Czekała, S. Klupś / mel. trad. (oryg. „The Spanish Lady”)
- „Płyńmy w dół do starej Maui” – sł. H. Czekała / mel. trad. (oryg. „Rolling Down To Old Maui”)
- „Dziki włóczęga” – sł. H. Czekała / mel. trad. (oryg. „The Wild Rover”)
Poczytajcie też: Jak winyl Mechaników zmienił wszystko
Historyczne zdjęcia Zbyszka Trybka
Ale to nie koniec ciekawych i zaskakujących sytuacji, które wyniknęły podczas produkcji płyty.
Ponieważ płyty z Polskich Nagrań miały kiepskie okładki (no sami zobaczcie), zdecydowano, że okładkę dla Mechaników będzie projektował grafik Baltony (tak, to ci konkurenci Pewexu). Na pierwszej stronie znalazło się całookładkowe zdjęcie przedstawiające widok z pokładu żaglowca na inne żaglowce. Historia tego zdjęcia jest też niezwykła. Otóż jak opowiedzieli mi Jola i Sławek Klupś...
– Zdjęcie okładkowe pochodzi z archiwum Zbyszka Trybka, dziennikarza magazynu „Wybrzeże”. Zrobił je podczas „Operacji Żagiel” w 1984 roku. To był rejs wyjątkowy, w którym z załogą „Zawiszy Czarnego” braliśmy udział w akcji ratunkowej, ratując rozbitków z żaglowca „Marques”. Zbyszek był moim kolegą z tego rejsu, udostępnił nam swoje zdjęcia.
Co ciekawe, Zbigniew Trybek, niestety nieżyjący (zmarł 10.09.2006 r. w Warszawie), był już wówczas jednym z bardziej cenionych fotoreporterów nie tylko na Pomorzu. Zasłynął m.in. fotoreportażami z podpisania porozumień w Stoczni Gdańskiej, które dokumentował jako jeden z dwóch dopuszczonych fotoreporterów.
Zbyszek wykonał też zespołowi sesję fotograficzną na pokładzie „Daru Pomorza”. Zdjęcia z tej sesji znalazły się później na kasecie, plakacie i na pierwszej stronie mechanikowego śpiewnika, który wydała – jako jeden z pierwszych w swej historii – raczkująca wtedy firma Pomaton (sic!). Niestety, negatywy z Pomatonu już nie wróciły i te zdjęcia przepadły. Ale tu dochodzimy do punktu, w którym wyjaśnimy, dlaczego „na okładce mechanikowego winyla zabrakło... Mechaników!”.
Znikający Mechanicy
Tak jak w przypadku winyla „Starych Dzwonów”, których także zabrakło na okładce własnej płyty,
Dlaczego? Piszę o tym tu: Więcej żagli nie od Starych Dzwonów
na okładce mechanikowego winyla zabrakło... Mechaników! Tylko trochę inaczej, posłuchajcie...
Na drugiej stronie okładki podano listę utworów, informacje techniczne i… powtórzono zdjęcie ze strony pierwszej (sic!). Odkąd płyta trafiła w moje ręce, coś mi tu nie grało, bo pod zdjęciem jest wymieniony przecież skład nagrywający i siłą rzeczy aż się prosi o fotografię zespołu. Tajemnicę tego „zjawiska” zdradził mi Sławek:
– Podczas projektowania coś się w Baltonie pomieszało i nikt tego nie wychwycił, a zespołowi okładki do sprawdzenia nie przedstawiono. Nie wiemy, dlaczego tak się stało, przesłaliśmy cały projekt i obydwa zdjęcia. Zrobiliśmy specjalnie makietę, bo kiedyś tak się robiło, gdzie wszystko było rozrysowane, opisane, wklejone oba zdjęcia – front i tył. Zdjęcie na pewno do nich dotarło, bo pojawiło się przecież na kasecie i plakacie.
Co ciekawe, projekt okładki wykonał S. Ruszkowski (nie dotarłem jeszcze do imienia). Tak, też się w pierwszym momencie uśmiechnąłem, ale to tylko zbieżność nazwisk. Tajemniczy „S” nie jest rodziną Picka.
Co do błędu, widocznie w gorącej atmosferze twórczej ktoś coś w Baltonie pomieszał i tak płyta „Mechanicy Shanty” jest bez Mechaników Shanty… na szczęście tylko na tylnej okładce.
A po wydaniu winyla
Jacek Ledworowski tak podsumował ten czas:
– To były dla mnie dwa tygodnie wyjęte z życia szkoły. Byłem wtedy w czwartej klasie 5-letniego technikum mechanicznego (profil obróbka plastyczna metali). Wychowawczyni (cudowna nauczycielka fizyki Ewa Sendecka) na informację, że jadę nagrywać płytę i nie będzie mnie dwa tygodnie, mało nie umarła.
– O tym, co się wydarzyło po nagraniach płyty, trudno mi coś więcej powiedzieć. Zaczęły się prawdziwe koncerty i szalone życie. Zdawałem przy okazji maturę, robiłem pracę dyplomową, chwilę potem poszedłem na studia na kierunku… wychowanie muzyczne. Miałem więc pełno muzycznych wyzwań (musiałem się nauczyć grać na fortepianie). Do tego koncerty ze świetnym uczelnianym chórem WSP. Z Mechanikami nastał wówczas stan przejściowy – rozstaliśmy się i z Pickiem zaczęliśmy grać w folkowej kapeli „Maidens”, a później „Little Maidens”. Mieszkałem wtedy jednocześnie w Bydgoszczy i w Warszawie.
– Po wydaniu płyty wszedłem do mojego sklepu muzycznego i kupiłem kilka egzemplarzy. Sprzedawca się lekko zdziwił. Nie miałem wyboru – dostaliśmy chyba tylko po jednym egzemplarzu autorskim. Zapakowałem je i schowałem głęboko do szafy. Potem na dwóch z nich zebrałem KOMPLET podpisów i jedną oddałem ojcu, a druga czekała latami na swój czas. Oddałem ją niedawno na charytatywną aukcję, gdy zbieraliśmy pieniądze na leczenie naszej przyjaciółki Kasi Sobańskiej.
– Najlepsze jednak nastąpiło, gdy starszemu synowi dałem w prezencie mój gramofon razem z zestawem płyt, które w latach 90. kupowałem „jak leci” – zwłaszcza jazz i polski rock. Oryginały Perfectu, Oddziału Zamkniętego, Maanamu, Laboratorium itp. Wszystko w idealnym, fabrycznym stanie. I dosłownie kilka dni temu Kuba przysyła mi fotkę z płytą Mechaników w ręku, którą kupił na aukcji. „Ile dałeś?” – zapytałem, bo wiedziałem, że czasem się trafiają. Zwykle po 200-500, a najdrożej widziałem chyba za 900 zł. „Bezcenna, Tato”.
***
Jak wiemy, drogi tamtego „winylowego” składu na jakiś czas się rozeszły. Kolejną kasetę, „Zapach lądu”, nagrywali „Bebik”, „Szkot” i Sławek Klupś wraz z muzykami z Pomorza. Po „stanie przejściowym” powrót do składu z winyla (no prawie, bo bez Bartka Ledworowskiego i Sławka Klupsia) nastąpił przy trzeciej płycie „Live '97”. Bartosz nie wrócił już do szant, Sławek z kolei rozpoczął przygodę z nowym zespołem, najpierw Atlant (bardziej rockowy), a później Atlantyda, z którą występuje do dziś.
O początkach i inspiracjach opowiedział portalowi Folk24 tu: Lubię opowiadać historie
Z kolei do nowego/starego składu MS, obok członków wspomnianej tu Orzy („Bebika”, Jacka i „Picka”) oraz „Szkota”, dołączył „Misiek”, czyli Michał Karczewski. W tym roku (2023) minie z kolei dziesięć lat, odkąd Lecha Klupsia zastąpił w Mechanikach Maciej Łuczak (znany z zespołów Cztery Refy i Flash Creep).
Ot i taka to historia.
Może kolejni rozmówcy dopiszą do niej coś więcej – na co, prawdę mówiąc, liczę. Jeśli sami macie jakąś ciekawą historię związaną z tą płytą, jej powstaniem lub zdobyciem – koniecznie dajcie znak.
Mechanicy Shanty – „Mechanicy Shanty”, 1989, Polskie Nagrania, nr kat. SX 2776