Jego Świetlistość PPP

26 Port Pieśni Pracy w Tychach - dzień 1szy i 2gi
Relacje Kamil Piotr Piotrowski 7 lutego 2013
Port Pieśni Pracy 2013 (zima) Fot. Kamil Piotrowski
Do zimowej edycji tego festiwalu zawsze miałem sentyment. To jeden z pierwszych poważnych festiwali, na który trafiłem, brałem udział dwukrotnie w jego konkursach, zaliczyłem nawet pierwszy poważny sukces. Tu debiutował też mój papierowy Szantymaniak. Dla PPP wreszcie dokonałem swoich pierwszych, studyjnych nagrań. No jak tu nie lubić, jak tu nie bywać?

Festiwal Port Pieśni Pracy śledzę od pierwszego konkursu w 2002 roku. Nie byłem chyba tylko na jednej zimowej edycji. Charakterem, programem, miejscem, klimatem zawsze mi odpowiadał. Jak większość z żalem przyjmowałem informację o przenosinach ze Szkoły Muzycznej i jak większość odliczałem czas do powrotu. Tutaj miałem okazję po raz pierwszy posłuchać kilku ciekawych wykonawców, tych z zagranicy i tych, którzy wracali po latach na scenę. I mimo, że od kilku lat organizuję już własny festiwal w Gliwicach, PPP niezmiennie będzie dla mnie ważnym wydarzeniem, zwłaszcza, że zawsze dzieje się tu coś, czego osoby pasjonujące się mokrą muzyką nie powinny przegapić. Nie inaczej było i w tym roku.

Magnesem tegorocznej, zimowej edycji Portu był dla mnie koncert Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny” oraz zapowiadany przez gospodarzy powrót do źródeł. Oczekiwania miałem ogromne i się nie zawiodłem, co więcej pojawiło się parę smaczków, na które nie liczyłem. Oczywiście jak to na dużej imprezie, nie wszystko mi się też podobało. Zacznę tonem krytycznym zatem a później… zobaczymy.

Konkurs dnia pierwszego

Dotąd konkursowiczom w Tychach stwarzano komfortowe warunki, występowali na scenie w Szkole Muzycznej, podnoszono ich prestiż poprzez łączenie występów z koncertami gwiazd, czy wreszcie dając „młodzieży” dłuższy czas prezentacji (niż standardowe 3 utwory). Nie tym razem, bo w tym roku było inaczej - od lokalizacji, przez występy, po decyzję jury.

Konkurs odbywał się w klubie Palisander. Oby pierwszy i ostatni raz. Miejsce świetne na afterparty, ale nie na zmagania o miano najlepszego wykonawcy muzyki żeglarskiej na poważnym festiwalu. Scenę zasłaniał sporej wielkości, ceglany filar, co skutecznie ograniczało mi śledzenie zmagań. Człowiek stawał przed dylematem czy dobrze widzieć wykonawcę (bo popstrykać trzeba) czy dobrze go słyszeć.

W tych, bardzo kameralnych ;) warunkach najlepiej wypadli soliści. Wiktor Pacan jeśli zacznie śpiewać autorskie teksty i nie spocznie na laurach, będą z niego ludzie (podkreślali to wszyscy jurorzy). W pamięci zostało mi też odważne, solowe, wykonanie a cappella NorthWest Passage Joanny Komarzyniec. Moim zdaniem obroniła się w tym trudnym i od lat kojarzonym z Grzegorzem „GooRoo” Tyszkiewiczem utworze. Niestety w kolejce do baru przeleciał mi występ trzeciego solisty (błyskawica). Żałuję też, że nie dotarły grupy Za Burtą (coś nie mają szczęścia do Śląska) oraz Onyks. Mogłoby być ciekawiej, a tak momentami nawet wiało... nudą.

Trzy Miłości (¾ dawnego oJ taM, więcej poczytacie tutaj) czeka jeszcze sporo pracy z głosami, zwłaszcza Jolę - na razie to nie brzmi i fałszy też sporo. Zaginął też gdzieś potencjał dwojga skrzypiec, szkoda, za to panowie - bas i gitara, to był mocny punkt programu (Borys śpiewaj głośniej!). Teraz to dopracować, nad uwagami jury i przyjaciół pomyśleć i… czekam koncertu. Niecierpliwie.

Old Marinners słabiej niż na Tratwie w ub.r., teraz lekka, głosowa niedyspozycja lidera, skrzypce nadal jeszcze kwadratowo, klasycznie a nie folkowo, no i za mało mandoliny - nowej przecież. Ale klimat mają, folku się trzymają, swoje autorskie też śpiewają - trzeba śledzić.

Anker mają ciekawy dobór instrumentów: akordeon, gitary, flety, mandolina, lira korbowa (sic!). Plus, bo jest brzmienie, aż się prosi by ruszyć na folkową eksplorację, ale zabijają mi przyjemność słuchania tą stopą, pulsującym „łup!, łup! łup!”. Po co to??? Bodhran, inny bęben obręczowy, ale stopa?! Trzeba się zdecydować, albo jesteśmy kapelą folkową, albo biesiadną. No i ten repertuar…

Nie podoba mi się, gdy zespół bierze sobie na tapetę znany ogólnie współczesny hit i przerabia go na „polską piosenkę żeglarską”, gdzie tekst - słaby zwykle - ma się nijak do oryginału. Na dodatek, często nie informując słuchaczy skąd się czerpało „inspiracje”. Tak było w tym przypadku, niestety. Wiem, że takie praktyki nieobce są wielu „poważnym” zespołom na polskiej scenie, ale inspiracje mają pewne granice. To co zrobił kiedyś zespół Ryczące Dwudziestki z przepięknym „Koniem” (nie pamiętam teraz tytułu oryginału) absolutnie nie jest godne naśladowania. Ale o ile jeden tego typu utwór na koncercie krzywdy nikomu nie czyni (poza samym zespołem), o tyle w konkursach nie powinno być dla takich „piosenek” miejsca. Ale jak się okazało na PPP jest, i to sporo.

Z większością ocen jury, które usłyszałem na spotkaniu z konkursowiczami, zgadzam się w pełni, o tyle z werdyktem ostatecznym nie. Moim zdaniem Anker nie powinien dostać głównej nagrody. Jak nie mogłem zrozumieć tego w Charzykowach, czemu i komu to służy, tak nie mogę i teraz. Takie werdykty, promujące twórczość w formie „weź współczesny hit rockowy - w tym przypadku Mumford & Sons - dopisz własne słowa i heja - jeśli tekst o jeziorach, to na konkurs żeglarski, jeśli o górach, to turystyczny”, w perspektywie zaszkodzą wszystkim. Nie przysłuży się to ani zespołowi, ani piosence żeglarskiej.

Poza tym jak się w tej sytuacji ma zarzut wobec Trzeciej Miłości, że nie byli w charakterze dość żeglarscy? A gdzie żeglarskość Ankera? Twierdzenie też, że po tegorocznych zwycięzcach PPP długo, długo nic to... łagodnie mówiąc naciąganie rzeczywistości. Tylko ja słyszałem tego wieczoru lidera niedociąganie do tonacji?

Po zamieszaniu z nominacjami do Przeglądu Shanties (o tym i o pracy jurorów kiedy indziej), do młodych zespołów znów poszedł zły sygnał. Pod rozwagę jurorom i chłopakom to piszę, życząc tym ostatnim wielu nagród, za twórczość własną lub ciekawe interpretacje muzyki tradycyjnej.

Ponarzekałem trochę, czas przejść do przyjemniejszych spraw.

Pierwsze koncerty klubowe

Gdy jury obradowało, przy jednym ze stolików ekipa Old Marinners rozkręciła śpiewanki. Szybko dołączyli inni i zrobiło się towarzysko. Gdy na scenie zjawił się pierwszy wykonawca tego wieczoru - Leje na Pokład, na zapleczu trwało spotkanie jurorów z konkursowiczami. To bardzo dobry obyczaj, obecny na PPP od dawna. Nie wszystkie konkursy go stosują, a szkoda. Wiele z takich spotkań można się dowiedzieć, zwłaszcza o pracy jury, podejściu do tematu, preferencjach. Spotkanie trwało prawie godzinę, wszystkim się „dostało”, głównie za monotonię i niedbałe śpiewanie, ale pochwały też były.

Na finał dnia pierwszego, w klubie Palisander wystąpiły zespoły obok wspomnianego LnP, Klang i Mechanicy Shanty. Formuła jeden set Klang, jeden Mechanicy i od nowa, rozbijała wykonawcom ciągłość programu, jakąś konwencję koncertu, co było słychać. Drugie sety były słabsze, ale niewielu chyba zwróciło na to uwagę.

Atmosfera panowała już luźna, zabawowa, a o to w tawernie festiwalowej chodzi. Tu przychodzi się i na koncert (spora grupa słuchała), i dla towarzystwa, zabawy, rozmowy przy piwie. I to się udało, klub był pełny, doping dla gwiazd wieczoru słyszalny. Na tyle, że ostatnie dźwięki Mechaników zabrzmiały ok. pierwszej w nocy. Szybka ewakuacja by co nieco odespać, bo jutro ciąg dalszy... relacji.

Wreszcie Szkoła Muzyczna

Sobota dzień główny - drugi PPP. Festiwal znów podniósł poprzeczkę. Do zawodowego nagłośnienia doszła jeszcze piękna oprawa oświetleniowa. Zachwalane przez organizatora światła (ponoć rzucono do boju wszystko co było) robiły wrażenie i były szeroko chwalone (ale komentarzy fotografów nie przytoczę ;)). Jego świetlistość PPP zrobił się poważniejszy, bardziej profesjonalny. Tego dnia wynagrodzono mi wszystkie niedogodności słuchania i oglądania z dnia poprzedniego i to z nawiązką.

W tej oprawie koncertu Mechaników Shanty słuchało mi się jak rzadko dotąd, od początku do końca (znam ich już prawie na pamięć, więc wybieram sobie z reguły fragmenty). Mieli swój dzień, mocno, ze swadą, folkowo, ale i szantowo pociągnęli, ale i lirycznie zaśpiewali. Niziny Virginii Lowlands stale wywołują u mnie ciary, tak jak i tego dnia, przepięknie na koniec zaśpiewana wiązanka pieśni Roseanna/See you when the sun go down.

Szkot na scenie był oszczędny w zapowiedziach, konkretny - ma się wrażenie, że szkoda mu czasu na gadanie, lepiej pośpiewać. Może czasem - zwłaszcza młodszej publiczności - przydałoby się małe „a, b, c“ o tym skąd dana szanta, piosenka, ale nie upieram się. Aaaa, no i "Picek" odpalił gitarę rezonatorową (nie mylić z dobro). Klasa. Piękny dźwięk, koncert, świetne głosy, doskonali muzycy. Panowie, do pełni szczęścia brakuje mi… płyty. Nowej.

Człowiek, który porwał tłumy

Ale to Chris Rickets był dla mnie gwiazdą tego wieczoru - bezapelacyjnie. Wystąpił sam jeden, z gitarą, zaczarował salę. Chris śpiewa wyspiarskie i amerykańskie songi folkowe, w tym i szanty, ubarwiając je grą na gitarze, specyficzną, bardziej rockową (często gra riffami, nie akordami). Bardzo lubię te jego interpretacje, bo są inne i pięknie oddają to, jak można np. szanty przerabiać, nie gubiąc ich ducha.

Śpiew nie jest jego mocną stroną i gdyby pojawił się w konkursie za wypadanie z tonacji, zmiany tonacji w trakcie utworu, dostałby niezłą reprymendę od jury. Na szczęście jury już nie pracowało i Chris mógł spokojnie budować koncert, np. śpiewając „Shenandoah” i zapraszając publiczność do śpiewania. Paweł Jędrzejko, wywoływany przez Chrisa, chyba poproszony przed występem o wsparcie by po polsku zaśpiewać refren, zagubił się, zagadał. I chwała mu za to, bo dzięki temu Chris został sam z nami i zrobiło się magicznie.

Chwilę później dołączyli Paweł Jędrzejko (znalazł się), Wojciech Harmansa, Michał Gramatyka, no i klimat „się kontynuował". Niestety, jak robię zdjęcia nie robię notatek, więc wybaczcie brak listy utworów. Na pewno były tam folkowe songi, szanty i zwykłe piosenki. I wiecie co, te światła Jego Świetlistości naprawdę przydały chwili innego wymiaru. Nastrój przerwało mi ogłoszenie wyników konkursu - przecież ogłosiłem je na portalu już w nocy ;p - Chrisa chcę!
Tym, którym było mało, przypominam, że Chris już 8 marca w Kędzierzynie-Koźlu.

Oczywiście do Chrisa w pewnym momencie dołączył na chwilę także Jacek Kądziołka (Trzecia Miłość) z gitarą basową - wybaczcie, w pierwszym momencie mi umknęło, ale już się poprawiam.

Ci co chcieli do łazienki

Z opisanych dzień wcześniej powodów darowałem sobie koncert laureatów portowego konkursu. Wróciłem na Klang. Miałem ostatnio okazję posłuchać ich na WOŚP w Chorzowie w programie dziecięcym i „dorosłym”, więc skupiłem się na zdjęciach. Zwłaszcza, że dzieciaki to wdzięczny obiekt do fotografowania, a na scenie był ich prawdziwy tłum, no i wspomniane oświetlenie wymagało większej uwagi.

Choć w składzie Klangu od niedawna nowy głos (Przemek Burek), to zmiana ta jak dla mnie nie była odczuwalna (a może zbyt długo ich nie słyszałem i już nie pamiętam poprzedniego brzmienia?). Skleroza czy głuchota - never mmind - dla mnie było ok, choć trochę przydługawa była część dziecięca koncertu. Znudziła mnie. Przyznam, że jakoś dziwnie wyglądało mi sześciu chłopa, śpiewających na festiwalu Port Pieśni Pracy w kierunku dorosłej publiczności „idziemy do łazienki” (większość dzieci była z nimi przecież na scenie). No dobrze, nie skorzystałem, ale ubaw miałem.

Tego typowego, klangowego repertuaru było - jak dla mnie - za mało. A przecież Klang potrafi - co ostatnio pokazali mi na Shanties 2012 (najlepszy ich jak dotąd koncert, który widziałem) mistrzowsko pociągnąć szantę czy wprowadzić nastrój „dwudziestolecia” (jeśli rozumiecie co mam na myśli). Klangi mają bardzo dobre, wypracowane latami brzmienie, w połączeniu ze swobodą z jaką czują się na scenie oraz urozmaiconym repertuarem, tworzą naprawdę zawodowe przedstawienia. Choć tego dnia do wyżyn trochę jednak brakowało. Już nie wspomnę, że zabrakło wymarzonego, wyczekiwanego przez Jej Pyzowatość (Marzenę Dec, od „Tratwy” nowej menago chorzowskiego Starego Portu) - Klipra Sue. No skandal… ;)

Budują Śląski Żaglowiec

Port Pieśni Pracy zawsze pomagał, otwierał swoje podwoje tym, którzy potrzebowali pomocy, mieli ciekawy pomysł i chcieli go zaprezentować. Z reguły działo się to na letniej edycji, tym razem, ponieważ projekt świeży, „akcja społeczna” pojawiła się teraz. Oto Kapitan „Kosmos” (Arek Wąsik ze Stonehenge) z bosmanami Szymkiem i Pawłem wyszli na scenę i opowiedzieli o swoim projekcie - pomyśle na budowę śląskiego żaglowca.

Wszystko już Magda opisała tutaj, dodam tylko, że Kosmos to straszny gaduła, większy niż ja - no nie poznałem kolegi ;) Z taką gadaną na pewno mu/im się uda. 

Co się stało?

Rany!!! Co to było?! Od wieków nie słyszałem Banana Boat w tak kiepskiej formie wokalnej. Nic się nie kleiło, głosy rozjechane, bas wbijał mi się w uszy nieczystościami. Nie byłem w stanie tego słuchać. Oczywiście jak zawsze dali z siebie wszystko, moc energii płynęła ze sceny do ludzi, ludzie oddawali ją w dwójnasób, i koncert się jakoś dotoczył, ale na pewno szybko będą chcieli o nim zapomnieć. Ja chcę. Mieli słabszy dzień. Tak bywa. Dla mnie najsłabszy koncert festiwalu. Ale takie koncerty pokazują też, że fanów chłopaki mają wiernych i oddanych, na dobre i zwłaszcza na słabsze dni. Tego dnia, jak zwykle, byli z nimi do końca, bawili się i gromko oklaskiwali. Pewnie nawet, gdyby ktoś zaintonował, zaśpiewaliby im „Nic się nie stało, Banany, nic się nie stało!”. Po ich koncercie sporo osób opuściło Szkołę, mam nadzieję, że powodem były ostatnie autobusy, a nie...

Atlantyda

Zespół był już na PPP nie raz. Bardzo lubię słuchać Sławka Klupsia. Do bólu folkowy głos, teksty, umiejętność z jaką w prosty sposób ogrywa znane z tradycyjnego grania schematy, tworząc nowe motywy - za to ma mój szacunek od lat. Jego współczesna piosenka brzmi jak tradycyjny folk. Lubię też brzmienie całej Atlantydy, takie miękkie, ale jednak z pazurem. Za każdym razem udowadniają mi, że nie trzeba naparzać w struny, klawisze by było energetycznie. No i ta żonglerka nastrojów. Taki smaczek na koniec dnia. Dodatkowo, w Tychach usłyszeliśmy prapremierowe wykonanie nowego utworu pt. Młody marynarz. Jak pisał mi później Piotrek Bułas, praca nad tym utworem wciąż trwa, a oficjalna premiera szykowana jest na Kraków. A jednak go nam zagrali.

Nie mówiłem, że na PPP zawsze można liczyć na coś wyjątkowego?

Prawdziwy after

No! To ci było godne zakończenie festiwalowego dnia. Miłe towarzystwo i re-we-la-cyj-ne koncerty Formacji i Atlantydy. Śmiem twierdzić, że Formacja to zwierzę pubowe i to znów było słychać. Do legend już przeszły te ich koncerty „o czwartej nad ranem”. Tym razem tak nie było, ale i tak było wspaniale. Zupełnie inaczej słucha mi się tych ich piosenek w pubie, a inaczej, gdy docierają do mnie ze sceny. Pub dla mnie ma urok studenckiej chatki, schroniska w górach. Nic tylko zamówić gorącą „siorbatkę” i odpłynąć. Podobnie z zamykającą dzień Atlantydą. Naprawdę dobre koncerty. I absolutnie dementuję plotki - nikt inny tylko śmy zamykalim Palisandra ;), bo czas było złapać trochę snu, a i barman już krzesła na blat nam wrzucił.

A jutro/dziś finał.

Blues, country, folk

Dzień trzeci rozpoczął się od uczty dla miłośników bluesa, folku, bluegrassu i przepięknych, irlandzkich ballad - czyli grupy Flash Creep. Rodzinna formacja (rodzina Łuczaków - Iza, Zuza i Maciek oraz dawno przeze mnie nie słyszany Paweł Hutny na banjo, też skoligacony) oraz Piotrek Ruszkowski na mandolinie i na wspomnianej już gitarze rezonatorowej (to właśnie tutaj ją Piotrek prezentował, wcześniej wyprzedziłem trochę historię), jak mają to ostatnio w zwyczaju, wgnietli w fotele. Siłą głosów, barwą brzmienia i fantastycznym doborem repertuaru. Choć momentami miałem wrażenie, że emocje ich tak poniosły, zwłaszcza panie, że niemal krzyczały do mikrofonu, to całość kupuję bez dwóch zdań. Nie ukrywam, że moją faworytką, na którą od jakiegoś czasu czekam, jest celtycka ballada Ready for the Storm napisana przez szkockiego muzyka - Dougie MacLeana (znana mi z repertuaru Eleanor McCaine, a przetłumaczona pięknie przez mistrza gatunku, Mariusza Bartosika). Iza potrafi oddać klimat tej pieśni - no ciary idą. Ale oczywiście wszystkich utworów słucha się z przyjemnością. Lubię i cenię u nich amerykańskie odniesienia. Zastanawiam się często dlaczego jeszcze, w ramach zdobywania nowych fanów, nowych lądów nie uderzyli w scenę country. Moim zdaniem wartoby spróbować.

Chór z nami!

Trzeciego dnia festiwalu czekała nas nie lada atrakcja - gwóźdź programu niemalże. Występ Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny”. To pomysł, który za jego twórcą, Jackiem Jakubowskim (Formacja) chodził od jakiegoś czasu. Męskie chóry wykonujące szanty i tradycyjne pieśni morza, znane mi do tej pory były z festiwali niemieckich czy holenderskich, gdzie są one wszechobecne. W Polsce pierwszy raz objawił mi się chór w 2002 r. Stworzyli go członkowie śląskich zespołów na rzecz Akcji dla Pajacyka. Wystąpił raz, na letnim PPP. Drugi kontakt z morskim repertuarem w wykonaniu chóru w Polsce miałem dopiero na Shanties w ub. r. Chodzi oczywiście o chór Akademii Marynarki Wojennej.

Wieść o powstaniu w ubr. chóru, w skład którego wchodzą wybitne osobistości świata szantowego, morskiego, kulturalnego Trójmiasta i okolic zelektryzowała chyba nie tylko mnie. Czekałem niecierpliwie więc okazji by móc ich posłuchać.

Wśród szant i pieśni morza, które zabrzmiały tego wieczoru znalazły się m.in. Reuben Ranzo - szanta śpiewana do zmiany żagli, przez - uwaga, nie szantymena a topmena, Hieland Laddie i Sally Rackett - szanty na długie pociągnięcia, dwa kanony - Dalej Jerry i Moja łódź tak mała, szanta pompowa Roller Bowler, były też Elza Lee, Press Gang, Pożegnanie Liverpoolu (choć nie na koniec występu), czy wreszcie Hog Eye Man, rewelacyjnie zaśpiewana szanta - przy niej poczułem naprawdę, że przede mną stoi załoga.

Wodzirejem, szantymenem, szefem był oczywiście Jacek Jakubowski. Ale zmieniali go czasem inni, a to jego kolega z Formacji, Krzysiek Jurkiewicz, a to przeszantowo prowadzący m.in. Black Ball Line Paweł Wołoszka (Słoniem zwany). Przeklimat proszę Państwa.

Do Tychów przyjechało ponad 20 szantymenów. Ale mimo to miałem wrażenie, że chór brzmi jakoś płasko. Dopiero w rozmowie po występie okazało się, że głosy wysokie, tenory, zdziesiątkowała grypa. To dlatego Jacek Jakubowski, miast normalnie dołączać do środków, wspierał jak mógł prawe skrzydło. O ile za to mu chwała (i za stworzenie chóru oczywiście) o tyle reprymenda należy się za… czytanie zapowiedzi przed każdym utworem z kartki (sic!). Psuło to nastrój, wprowadzało trochę sztuczności, zwłaszcza, że czytający, pewnie z powodu tremy (podobno miał), gubił czasem wątek. Mam nadzieję, że do nastęnej okazji (Shanties w Krakowie), szantymen „Zawiszaków” opanuje materiał.

Całością się nie zawiodłem, było tradycyjnie, było surowo, było mocno - po męsku. Myślę, że w miarę nabierania pewności panowie się rozkręcą i (z kompletem tenorów) jeszcze nie raz zabiorą nas w podróż na dawnych żaglowcach. Trzymam kciuki.

Kto mieczem wojuje

Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o dwóch prowadzących - Wojtku „Muzyku” Harmansie i Michale „Doktorze” Gramatyce. O ile niezniszczalna od lat formuła „nabijania się” przez Doktora z Muzyka, wzajemnych docinków obu panów już mi się przejadła (stosują ją wszędzie tam, gdzie prowadzą koncerty), o tyle nie należy tego zupełnie pomijać, bo co jakiś czas zdarza się... perełka. Tak jak Michałowi Gramatyce sobotni monolog, że i mnie boki zrywać i nad elokwencją wspomnianego czapkę uchylać, zapowiadający wejście na scenę Pawła Jędrzejko (motyw z oplataniem naszych kolan przez Pawełkową inteligencję bezcenny). Zabawnie zrobiło się też, gdy Doktor „oberwał” celną ripostą Muzyka - za co ten ostatni zebrał burzliwą owację. Przyznać trzeba, że tak zbitego z tropu Doktora dawno nie widziałem (ostatnio na klasycznej podczas Shanties - wątek koliberka wg. Wikliny - parę lat temu). Jednakże nie długo mógł się Muzyk upajać zwycięstwem, bowiem McGramat sprytnie zawłaszczył słowo-klucz czyli „gestość”, którą to „były przyjaciel” go trafił i wyprowadzając kontrę, do końca już „jechał po przeciwniku” tytułując go Jego Gęstością. Zabieg na tyle skuteczny - ach ta retoryka, że przyćmił chwałę umysłu ścisłego nad humanistycznym. Sam „tytuł” przyjął się, natchnął innych i wszedł już niemal do użycia powszechnego (patrz echa i relacje pofestiwalowe).

Piękne historie życiem pisane

Zapowiadani jako ci, co najlepsze teksty i piękne melodie do nich tworzą, pojawiła się na scenie Formacja. Za każdym razem udowadnia mi, że można jeszcze lepiej. Na wieść o tym, że weszli na scenę, korytarz, zapełniony w przerwie, wyludnił się, bo „Frau Kokoschke - moja ulubiona„”, bo „muszę pośpiewać z nimi Rybaczkę”. Sam pobiegłem, bo przecież Na strandzie Helu opuścić nie można. Człowiek siada i się zasłuchuje (dlatego zdjęć mało). I taki zasłuchany zostałby na resztę wieczoru. Piękne historie panowie nam opowiadają, piękne.

Perły znów Łotry

Wrócili. Z dalekiej podróży wrócili. Dawno w tak dobrym nastroju ich nie słyszałem (bo dawno ich nie słyszałem w ogóle;) ). Ale jak dawno bym ich nie słyszał, to tego wieczoru czuć było, że są na fali. Energia, radość, żywioł, przeogromna chęć śpiewania to niewątpliwie efekt ostatniego, korzystnego dla Pereł i Łotrów wyroku sądu w toczącym się od lat sporze, z byłym członkiem - Grzegorzem Majewskim. Chłopaki wrócili oficjalnie do poprzedniej nazwy, wrócili też do starego repertuaru z płyt Burza. Dekada łotrów, Perły w sieci. I czuć było, że sprawia im to ogromną radość. A skoro zespół bawi się na scenie doskonale, to publiczność nie może długo pozostać bierną.

Większość koncertu prześpiewali a cappella, ale był i czas, gdy Michał Smoliński złapał za banjo, Muzyk za akordeon, Adaś za grzechotki, Borys za gitarę a Doktor za bas i było jak kiedyś. Dla mnie wydarzenie całego festiwalu. No może Adaś przesadzał jak dla mnie z mimiką, ale...

Słów parę na koniec

O ile jestem zwolennikiem łączenia sceny celtyckiej z folkiem morskim, bo im do siebie po drodze, o tyle koncert Roberta Kasprzyckiego z Carrantuohill nie pasował mi do PPP, zwłaszcza po „Zawiszakach” czy Perłach. Zmęczenie trzydniowym maratonem, i bardziej rockowy niż folkowy repertuar ostatniego wykonawcy (brak też w składzie Darka Sojki osłabił zespół i wymusił chyba trochę dobór repertuaru) sprawiły, że sporo osób, w tym ja, nie doczekały do końca. Lubię Kasprzyckiego, ale jakoś nie tym razem i nie w tym miejscu. Jakżesz inaczej wypadł podczas jubileuszowego koncertu Carrantuohill w Trójce rok temu. Niby to samo a jednak nie to samo. Kontekst bowiem jest ważny.

Mimo kilku wpadek, festiwal Port Pieśni Pracy stał na bardzo wysokim poziomie zarówno artystycznym, organizacyjnym jak i towarzyskim. Zauważam jednak kilka niepokojącyh mnie sygnałów, mam nadzieję, że nie trendów.

Po pierwsze umiejscowienie i formuła konkursu może wpłynąć na spadek jego znaczenia. Ot stanie się kolejnym z serii „zapchaj dziury” w programie. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Pojawienie się Roberta Kasprzyckiego, może świadczyć o kierowaniu się organizatorów w stronę realizacji pomysłów typu otwierania formuły imprezy „pod publiczkę”. Z jednej strony fajnie jest od czasu do czasu posłuchać czegoś innego. Z drugiej widziałem do czego doszedł największy festiwal marynistyczny w Europie - słynny bretoński Fête Du Chant De Marin w Paimpol. Tam zespoły folku morskiego już nie goszczą za często na głównej scenie. Właściwie prawie wcale. Oby droga PPP nie wiodła ścieżkami komercji.

Festiwal ma pozycję, ma publiczność, ma markę, nie musi się dostosowywać, a ostatnio, jeszcze jeden niepokojący sygnał zwrócił moją uwagę. Od kilku edycji trwa marginalizacja na zewnętrznych materiałach promocyjnych logo PPP na rzecz okropnego, różowego napisu „Szanty”. To dla kogo ten festiwal? 

Port Pieśni Pracy, 25-27.01.2013, Tychy

Komentarze

dodaj własny komentarz
  • 1 z 1 osób uznało tę wypowiedź za pomocną
    Gość 11 lutego 2013, 21:36
    Ta piosenka "Koń", to ona się w oryginale "Конь" nazywa ;-)
    Baaardzo fajna relacja, świetnie się czyta.
    Czy ta wypowiedź okazała się pomocna? Tak Nie
    • Gość 16 lutego 2013, 23:43
      właśnie nie byłem pewien czy "Koń" to tytuł oryginalny czy roboczy - dzięki za info i dobre słowo ;)
      Czy ta wypowiedź okazała się pomocna? Tak Nie
  • Gość 16 lutego 2013, 23:44
    Wpadka - poprawiam się.
    Jak słusznie zauważyła Basia Wójcik, najwyższe męskie głosy to tenory a nie soprany jak napisałem. Błąd poprawiony - Baśce za czujność... hmmm, zastanowię się ;)
    Czy ta wypowiedź okazała się pomocna? Tak Nie
Zobacz więcej

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: