Najciekawszą częścią tegorocznej, 28 edycji Festiwalu Piosenki Żeglarskiej „Tratwa” był dla mnie konkurs. Ostatnio, częściej niż na festiwalowych scenach, dzieje się na nich coś zaskakującego. Nie inaczej było i tym razem. Z listy tych, którzy zostali wpuszczeni na „Tratwę” znałem tylko dwójkę: Krzysztofa Szczęśniaka i Abordaż.
Pierwszego, słyszałem już w tym roku we Wrocławiu. Zaśpiewał wtedy kilka wyspiarskich, folkowych standardów i było to coś nowego. Na konkursie w Chorzowie wbił nas już w krzesła. Już dawno nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Krzysiek ma niesamowitą charyzmę i interesującą barwę głosu, wręcz idealną do wykonywanego repertuaru. Na Wyspach, 30 lat temu mógłby zrobić furorę (w Stanach chyba też). U nas będzie trudniej, ale jeśli popracuje trochę nad warsztatem, będziemy mieli na naszej scenie obiecującego wykonawcę folkowego, w stylu np. Toma Clancy.
Warszawiaków z Abordażu słyszałem na konkursach kilka lat temu. Nie miałem pozytywnych wrażeń. Repertuar i wykonanie było mniej niż średnie, a postawa poniżej poziomu. Zdrowo mi onegdaj podpadli. Dlatego nie spodziewałem się wiele i szedłem nastawiony na ich występ negatywnie. Jednak panowie, już w kwartecie, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli. Prosto, bez napinania, w klimatach kubrykowych, na gitarę, flety, melodykę i mandolinę, zaśpiewali kilka utworów, w których czuć było zapach morza. Ich występ rozkręcał się z numeru na numer, by w trzecim zaskoczyć nas zupełnie autorską... szantą pt. „Zwrot”. I to był prawdziwy zwrot! Pomysł, aranżacja głosów, wykonanie - świetne. Słuchałem i nie wierzyłem własnym uszom! Niestety, cały klimat poszedł w diabły przy wykonaniu ostatniego utworu, także współczesnego, stylizowanego na szantę „Kabestanu” (znany z repertuaru Czterech Refów). Panowie przedobrzyli, chyba chcieli za ładnie zaśpiewać. Niestety, nie potrafili zestroić głosów, co wprowadziło nerwowość, jeszcze melodyka spadła w trakcie na podłogę, co dorzuciło stresu i było... cicho, bez energii, trochę fałszywie. Polegli. A szkoda, bo do tego momentu było naprawdę dobrze. Pięknie się to budowało. Ale pozytyw jest taki, że we własnych utworach radzą sobie dobrze. Jest na czym budować.
Zaintrygował zespół Za Burtą. Przyjechał w niepełnym składzie, bo kilku członków zostało… za burtą, (a poważnie choroba uniemożliwiła im przyjazd). I kto wie, czy los w ten sposób nie podpowiedział tu ciekawego rozwiązania, bo skład tria: gitara akustyczna, flażolety, bas - był niespotykany i muzycznie brzmiał naprawdę intrygująco. Niestety raził mnie styl imprezowo-biesiadny lidera, teksty też jakoś nie niosły ciekawych historii. Ot, luźne, pubowe granie, jakie słychać w wielu mazurskich skupiskach współczesnych żeglarzy. Miałem wrażenie, że grupa chyba powstała, by grać do piwa (sądząc po występie), w takim razie konkursy nie są im do niczego potrzebne. Ale momentami słychać było, że ten zespół stać na coś więcej. Ma dobrych muzyków, przynajmniej tych trzech, którzy do Chorzowa dotarli.
Zwycięzcy, Old Marinners to solidna ekipa, osadzona w miłym, folkowym, akustycznym brzmieniu, z repertuarem autorskim (ale i tradycyjnym), dobrze zagranym. Słychać i widać było, że to już nie nowicjusze, że o folku morskim coś wiedzą, że dobrze czują się na scenie. O ile zgadzam się ze zdaniem jurorów co do pierwszego dla nich miejsca (i drugiego dla Krzyśka), o tyle trzecie przyznane grupie Trzy Maszty budzi mój sprzeciw.
Zastanawiam się co takiego sprawiło, że jury postanowiło ich wyróżnić na konkursie piosenki żeglarskiej? Już nie pytam, dlaczego ich zaproszono (może powinienem). Teksty wybitnie morskie lub żeglarskie? Nie. Riffy gitarowe inspirowane folkiem? Raczej nie. Coś innego, np. żeglarskie solówki na gitarach, albo szantowo-metalowe aranżacja utworów? Nic takiego nie miało miejsca w ich występie. Usłyszałem dwie gitary, bas, perkusje (nie powiem, zawodowa), grające w stylistyce rockowej ale… nudno, sztampowo. Nic się tam nie działo, nawet rockowego, o folk-rocku nie wspominając. Obie gitary przez cały czas dublowały się - aż się prosiło o jakieś solo, przecież to rock - nic. Aranżacje mało wyszukane (dlatego tak wyróżniała się na tym tle gra perkusisty, po prostu była ciekawa!). Głos lidera o fajnej barwie, nie powiem, pasował, ale teksty (autorskie) nijak do ostrego grania. Gdyby przetłumaczyli kilka tradycyjnych, bitewnych pieśni - co sugerowała Kasia Kaniowska, która z Tomkiem (kiedyś Pchnąć w tę łódź Jeża) przysłuchiwała się koncertom - to by miało sens. Zrozumiał bym. Gdyby podjęli tematykę regatową - jest dynamika, jest napięcie, adrenalina, możnaby fajnie wykorzystać to ostre brzmienie. A tak, słuchałem kolejnego zespołu rockowego, których na pęczki w różnych klubach, udających, że są.. no właśnie - zespołem współczesnej piosenki żeglarskiej?!? Plizzzzz...
Dlatego uważam, że decyzja jury to pomyłka. Już dopuszczanie takich zespołów do konkursów, to nieporozumienie. I to nie ich wina oczywiście. Jeśli mamy na scenie folku morskiego i współczesnej piosenki żeglarskiej promować zespoły rockowe, metalowe (bo śpiewają o wodzie), to szybko przestanie ona być… i folkowa i żeglarska. Będzie nijaka. Nie wszystko co o wodzie, jest żeglarskie czy morskie. To nie teksty decydują o tym jaki gatunek muzyki ktoś wykonuje. Się mylę?
I żeby było jasne, nie jestem przeciwny mocnemu uderzeniu na konkursach i festiwalach, bo w świecie słyszałem wiele grup folk-rockowych, folk-metalowych, które interpretują tradycyjne pieśni morza grając na przesterach, śpiewają o żeglowaniu w konwencji folk-rockowej, ale niech to ma to... coś.
Konkurs bez niespodzianek to nie konkurs. W pewnym momencie na scenie pojawił się, znany z występów w Yank Shippers, Bartosz „Bongos” Konopka (ciągnie wilka do lasu) w duecie Bartek i Krzysiek. Pomysł występu niespodziewany i… chyba nie do końca przemyślany. Instrumentalnie jeszcze się obronił, ale wokalnie już słabiej. I znowu, jak w przypadku rockowców - zabrakło mi tego czegoś i wspólnego mianownika, bo że śpiewać każdy może - rozumiem - tylko dlaczego na konkursie piosenki ŻEGLARSKIEJ?
Konkurs jako całość oceniam dobrze, były smaczki, były ciary, były emocje, były kontrowersje - ot konkursowa rzeczywistość. Cieszy mnie niezmiernie, że są zespoły inspirujące się folkiem, budzi nadzieję fakt pojawienia się solisty z potencjałem, i tym bardziej zespołu, który potrafi napisać i zaśpiewać szantę. Nie jest źle.
Tawerna festiwalowa
Koncerty festiwalowe w Chorzowie rozpoczęły się od piątkowego występu tyskiej grupy Leje na Pokład. Jak na możliwości portowe (mimo wolnego wstępu), raczej w kameralnym gronie. Lejki to grupa po licznych zmianach składu - nazwa istnieje od 1992 r (sic!). Co jakiś czas próbują od nowa (sam byłem świadkiem chyba trzech odsłon) i to słychać. Starsze utwory znów brzmią nieźle, nawet w tawernie, gdzie warunki dla śpiewających a cappella nie bywają najlepsze. Za to nowe niestety jeszcze wypadają słabo. Koncert, który słyszałem na zimowym PPP, brzmiał o wiele lepiej, może dlatego, że więcej tam było szant i prostego śpiewania, mniej rozbudowanych harmonii. Panowie, może jednak w tą stronę?
W sobotę w tawernie pojawił się Carrantuohill, obchodzący 25-lecie. Jak wreszcie udało mi się ustalić na 100% (bo w zespole wersji było kilka), pod obecną nazwą zadebiutowali w 1987 r na… „Tratwie” właśnie. W sobotę spodziewałem się ścisku (ponoć bilety się wyprzedały), a było jak na festiwal, w miarę swobodnie. Zagrali trzy sety, typowej, pubowej muzyki irlandzkiej. Było momentami zabawnie, było energetycznie, było sentymentalnie, ale publiczność chyba nie do końca łapała klimat. A może po prostu przyszli posłuchać...
Koncert trzeci, Andrzeja Koryckiego i Dominiki Żukowskiej, to oczywiście nadkomplet publiczności i przewspaniałe prowadzenie przez Andrzeja. Jak zawsze długo, dla ludzi. Opowiadał, śpiewał, wciągał do zabawy, wspominał. A że gawędziarz z niego równie dobry co tekściarz i muzyk… tłumy były jego. Choć ciasno, duszno, niewygodnie - siedzieli do końca, Choć piosenki znane już na pamięć, domagali się jeszcze i jeszcze. Tak samo co roku. Niestety, mnie nie było dane, ale koledzy redaktorzy przekazali, że było wspaniale.
Finał
Nawiększym, moim zdaniem, atutem „Tratwy” jest… Chorzowskie Centrum Kultury. Koncerty, które się tam odbywają są wspaniale nagłośnione, a komfort odsłuchu na sali ponad przeciętną krajową. Dlatego ucieszył mnie widok w programie finałowego koncertu Formacji i Flash Creep, bo to zespoły, których przede wszystkim się słucha - a tu wreszcie można.
Tym, którzy wymienionych grup nie znają, napiszę, że to czołówka folkowego grania na polskiej scenie żeglarskiej. Teksty (tłumaczone i autorskie), aranżacje i przede wszystkim wykonanie - najwyższej próby. W skład obu zespołów wchodzą muzycy, którzy występują już od wielu, wielu lat. Z niejednego, folkowego garnka czerpią, niejeden festiwal (w tym zagraniczne) odwiedzili, słowem - siła doświadczenia.
Języczkiem u wagi była młodziutka, obdarzona niesamowitym głosem - Zuza Łuczak (Flash Creep), występująca od niedawna z zespołem. Nie wyskoczyła ona sroce spod ogona, bo mama i tata (Iza Puklewicz i Maciek Łuczak, występujący także w Czterech Refach) głosy mają wspaniałe. Gdy zaśpiewali we trójkę, niemal rozsadzali salę. I nie chodzi mi o siłę tych głosów, ale ich współbrzmienie. Kawał dobrego, amerykańskiego folku, w polskim wydaniu. Polecam, jeśli jeszcze nie znacie.
Ale i w Formacji niespodzianka, jak dla mnie. Na „perkusjonaliach” zagrał - na co dzień pływający po morzach i oceanach - Paweł Grodzki. No ciekawe to uzupełnienie, zwłaszcza, w utworach, gdzie pobrzmiewają klimaty bliższe Bretanii, Irlandii. To także jeden z moich ulubionych zespołów. Po zmianach w składzie (i nazwy z Gdańskiej Formacji Szantowej na Formację) i dołączeniu do grupy Tomka „Conora” Hałuszkiewicza, zrobiło się bardziej folkowo (lubię, nie powiem), ale i piosenki, związane z regionem, z którego pochodzą, znane jeszcze z GFS i te nowe, nabrały innego brzmienia. I znów sala ChCK pokazała, że włożenie w nią niemałych pieniędzy, nie poszło na marne. Każdy smaczek słyszalny, każde brzmienie pełne. Chłonę...
Chór Akademii Marynarki Wojennej z Gdyni słyszałem już w Krakowie. Do Chorzowa dotarł mniejszy skład, ale koncertowi to nie zaszkodziło (tylko źle ustawione mikrofony - wpadka akustyków). Dyrygentka, pani Małgosia, którą tak pokochał Kraków, już „obtrzaskana“ z żeglarską sceną, była bardziej pewna swego. Od początku sprawnie dyrygowała zarówno chórem, jak i… publicznością. Było bardziej zawodowo, ale mniej spontanicznie, niż w Krakowie.
Na koniec pojawili się panowie z Ryczących Dwudziestek i nie było wątpliwości, przynajmniej ja nie miałem, dla kogo widzowie przyszli na „Tratwę”. Gorące powitanie i aplauz na pożegnanie mówiły wszystko. Mnie zespół z tą całą elektroniką, dublowanymi głosami, przesterowanym momentami basem, już tak nie kręci, za sterylne to, ale „Łowy“ i „Nie pamiętam“ zawsze chętnie posłucham. Za to publiczność niezmiennie ich oklaskuje, ulega ich czarowi, podziwia, choć od lat nie napisali niczego nowego (sic!). Cóż, „te typy” tak mają, a publiczność, skoro lubi, niech ma. Ja w tym czasie porobiłem kilka fajnych zdjęć.
Dwudziesta ósma „Tratwa” za nami (moja ósma). Choć przedfestiwalowe głosy były niepokojące, program zmieniał się do ostatniej chwili, wszystko jednak wypadło dobrze. Atmosfera jak zwykle, zabawa dobra, zespoły wysokiej próby. Choć może znajomych twarzy na widowni o wiele mniej. No ale wszystkiego mieć nie można.