Pierwsze wieści od znajomych nt. płyty „szantoregowej” były raczej, delikatnie pisząc, nieprzychylne. Ba! Trafiły się nawet zapowiedzi typu „Porażka! Nie słuchaj!” albo „Wstyd mi za to”. Przyznam, moja ciekawość rosła z dnia na dzień, bo przecież sporo morskiego repertuaru pochodzi właśnie z Karaibów i aż prosiło się już od dawna, by te szanty i tradycyjne morskie pieśni rozbujać. Dodam, że The Old Paroots wzięli na warsztat m.in. oryginalne wersje szant (tak, szant!), z angielskimi tekstami i wyszło to dość ciekawie. Na płycie znalazło się dziesięć utworów oraz bonusy – sześć utworów z listy podstawowej, przerobionych na wersje dub.
Najlepiej brzmi tu wspomniana „Santy Ana”, z miłymi dla ucha zaśpiewami na końcach wersów zwrotek. Ale i „The 24th of February” (czyli „Bijatyka”), obśpiewana już we wszystkich tawernach na świecie, we wszystkich językach, buja tu, że ho, ho! Podobnie „Sacramento”. Ta tradycyjna pieśń jak dla mnie od dawna mogłaby być reggae’owym hitem. Broni się też punkowo-rockowa wersja „Rolling Down to Old Maui”.
W tempie o wiele szybszym od oryginału, które, wbrew temu, co piszą muzycy, nie jest czymś zaskakującym. Nawet autor polskiego tłumaczenia – Henryk „Szkot” Czekała – i jego Szkocka Trupa grają w podobnym tempie ten utwór już od wielu lat. Ale wersja Parootsów też mi się podoba. Jest kop – jak za starych dobrych The Pogues.
Nie przekonuje mnie zupełnie „The Old Captain”, który w tej wersji kojarzy mi się jakoś z przesłodzonym Blackmore’s Night (wolę jednak tego zwykłego walczyka w wersji grupy Brillig, na którą The Paroots się powołują jako inspirację). I niewiele pomaga tu zabieg, który opisuje w książeczce pomysłodawca projektu Jerzy Mercik, podwójnego podziału rytmicznego (na 4 i na 3). Ciekawe, ale jakoś mi się to tu zupełnie nie klei.
No i ten Klenczon. Rozumiem uwielbienie dla niego, ale pasuje tu, jak… Przewijam.
Ale to tylko takie moje subiektywne odczucia, ględzenie, bo całość świetnie zagrana, pomysłowo zaaranżowana, naprawdę kawał dobrej roboty. Ale nic dziwnego, bo zabrali się za to reggae’owcy, rockowcy, punkowcy z bogatym doświadczeniem (to m.in. eksczłonkowie Śmierci Klinicznej, Habakuka czy Bakshishu), no mistrzowie w swoim fachu i czuć tu, że panowie w temacie tradycyjnych pieśni morza choć te podstawowe lekcje odrobili. Brawo i szanuję za to!
Co ciekawe, jak już pisałem, jest sześć bonus tracków, na których znalazły się wersje dubowe. Tu dopiero „Sacramento” czy „Santy Ana” bujają! Albo posłuchajcie takiego np. „Old Ship Mate”...
Rozczarowała mnie trochę sama oprawa graficzna. Reggae to kojarzy mi się raczej bardzo kolorowo, a już połączenie reggae z szantami czy innymi pieśniami morza powinno tu z książeczki aż buchnąć żywymi barwami. Okładka nawet dawała nadzieje, ale środek... nic z tego. Czarne strony z białą czcionką czyta się fatalnie, nie mówiąc o tym, że zamiast na reggae party to prędzej nastrajają do stypy. A szkoda, bo sporo mądrych słów i ciekawych historii tam się znalazło (mimo wszystko doczytałem do końca).
Duży plus za kreatywną nazwę grupy...
Mimo iż od akcji Spiętego i Jacka Cygana sceptycznym (delikatnie mówiąc) co do „szantowych projektów” polskich muzyków rockowych, to w tym wypadku – z ulgą – przyznaję, że pomysł i wykonanie są na dobrym poziomie.
The Old Paroots „Shanty Reggae Party”, 31.03.2020, Moritz Records