Wszystkim tym, którzy nie czytali jeszcze mojego poprzedniego artykułu („Czy warto powrócić do tradycji?”), ale i tym, którzy to zrobili przypomnę tylko, że słowo „szanta” ma dla mnie bardzo ścisłe znaczenie. Jego definicję znajdziecie w największym dziele Stana Hugilla pt. „Shanties from the Seven Seas”, a cytuję ją we wspomnianym artykule. Tym razem opowiem Wam o tym, jak to świat po raz pierwszy próbował zmodyfikować tę definicję, gdy szanta trafiła do poważnych sal koncertowych.
Kolekcjonerzy szant
Ten cudowny okres, gdy szanty zaczęto śpiewać w salach koncertowych, miał swoje korzenie w działalności kolekcjonerów szant i pieśni morza. Na przełomie XIX i XX w. pojawiało się coraz więcej artykułów o szantach oraz zbiorów i opracowań autorstwa dziennikarzy, pisarzy, muzykologów czy kolekcjonerów. Pierwszym znanym kolekcjonerem morskiego repertuaru, którego nie sposób nie wymienić, był Ferris Tozer, który w 1906 r. napisał i wydał „Sailors' Songs or »Chanties«”. W jego dziele większość opisanych utworów stanowiły szanty.
Niemniej wówczas znaną i wydaną drukiem kolekcją morskich pieśni była ta autorstwa kapitana W.B. Whalla, zatytułowana „Sea Songs, Ships and Shanties” (z 1910 i 1912 r.). W 1914 ukazały się z kolei dwie pozycje, nie mniej ważne dla przybliżenia szant zwykłym szczurom lądowym, a mianowicie kolekcja Franka Thomasa Bullena – „Songs of Sea Labour” oraz Cecila Sharpa – „English Folk-Chanteys”.
Najbardziej jednak uznanym w tamtym czasie autorem opracowań poświęconych szantom był Richard Runciman Terry. To angielski organista, dyrektor chóru i muzykolog, dziennikarz i krytyk muzyczny i przede wszystkim wielce zasłużony badacz i popularyzator muzyki liturgicznej. Jednak w 1921 roku, odchodząc od swojej muzyki kościelnej, zredagował dla wydanictwa Curwen pierwszą część książki o zupełnie innych pieśniach. To epokowe dla miłośników morskich pieśni dzieło „The Shanty Book (Part 1)”, zawierało przedmowę, którą napisał Sir Walter Runciman, a w której potwierdzał on, że czas szant przeminął, gdy zniknął ostatni wielki żaglowiec. Dzieło Terry'ego przedstawiało świat szant, jako pieśni pracy marynarzy, odwołując się do dobrze wówczas znanej, wspomnianej już kolekcji autorstwa kapitana W.B. Whalla, czy innych opracowań napisanych w latach 1887 i 1920. Pierwsza i druga część (wydana w 1926 r.) zbioru Terry'ego zawiera 30 szant wraz z objaśnieniami ich wykorzystania na morzu. Obszerne komentarze dostarczyły czytelnikom wielu cennych informacji o kontekście ich użycia, historii społecznej i morskiej. Jednak najważniejszym atutem tego opracowania było to, że zawierało ono nutowe opracowanie melodii na fortepian, co znacząco ułatwiło i przyspieszyło wprowadzenie szant na scenę muzyczną. Nie tylko muzycy czerpali z tego opracowania, ale również późniejsi kolekcjonerzy i znawcy szant jak Joanna Colcord, William Main Doerflinger czy sam Stan Hugill.
W tej wyliczance nie może zabraknąć też A. W. Whiteheada i S. Taylora Harrisa z „Six Sea Shanties”, w którym to zbiorze znajdziemy między innymi cudowną szantę „Hullabaloo-balay!” (znana u nas z tłumaczenia i wykonania przez naszego narodowego szantymena Marka Szurawskiego), która sama w sobie ma naprawdę intrygującą historię, ale to już temat na inny artykuł.
Wielcy wykonawcy koncertowi
Co wspólnego mieli ze sobą ci wszyscy wielcy kolekcjonerzy i dlaczego przyczynili się do wręcz wybuchu zainteresowania oraz naprawdę popularnego śpiewania szant w salach koncertowych? Otóż w swoich dziełach nie tylko dokładnie opisali przy pomocy nut ścieżkę wokalną, ale również obdarowali nas pełnym zapisem nutowym na koncertowy fortepian, a z tym zasobem nie było trudno rozpisać nuty na całą orkiestrę, czy pokusić się o zawodową aranżację.
Takim wykonawcą, którego nie sposób nie wspomnieć przy tej okazji, był amerykański śpiewak operowy (baryton!) Leonard Warren. Jego płyta „Sea Shanties”, nagrana przez His Master's Voice (HMV), jest spektakularnym dziełem światowej wokalistyki.
Kolejnym fantastycznym śpiewakiem był Paul Robertson. w niesamowitym wykonaniu jednej z najbardziej popularnych szant „Shenandoah” (nagranie z 1936, His Master's Voice (HMV), nr katalogowy: B.8438).
To tylko niewielkie przykłady, by pokazać Wam jak interpretowano szanty. Być może rozumienie stylistyki oraz wyrazu tego fenomenu, jakim jest szanta, będzie się zmieniać. Sami również możecie pokusić się o wydobycie z siebie odrobiny operowego talentu, zwłaszcza że niektóre szanty aż nas do tego prowokują, np. „The Girl in Portland Street”:
Na koniec tego wywodu pozwolę sobie podzielić się konkluzją, do jakiej doszedłem po zgłębieniu tematu szant w salach koncertowych w pierwszej połowie XX stulecia. Uważam, że było to piękne zjawisko muzyczne, które zalśniło dla mnie podwójnie dzięki temu, że również poznałem odrobinę korzeni szant oraz ich pierwotną rolę. I muszę przyznać, że zarówno perfekcyjne wykonanie pod kontem muzycznym i artystycznym, jak i niezbyt finezyjne śpiewy marynarzy odpowiadających chóralnie na zaśpiew szantymena, którego śpiew niejednokrotnie z powodu ryku wiatru musiał przeradzać się w ryk, brzmią w mojej opinii równie cudownie. W tym przypadku moc i piękno wyrazu są tym samym.
Dlatego zachęcam wszystkich – zamiast zastanawiać się, czy macie talent do śpiewania, jeżeli czujecie tylko ochotę, śpiewajcie szanty, a Wasz śpiew, jaki by nie był, z pewnością pomoże w ich rozprzestrzenianiu.
Tradycyjnie zainteresowanych tematem zapraszam na moją stronę Szanty Szoguna na facebooku oraz do specjalnie utworzonej grupy, gdzie można o szantach podyskutować ze znawcami tematu z całego świata.