W pierwszej części artykułu Prawdziwa historia „Mony” i nie tylko, opowiedziałam Wam prawdziwą historię legendarnej „Mony”. Znajdziecie tam również okoliczności zatonięcia pierwszego amerykańskiego niszczyciela zatopionego w czasie II wojny światowej – „Reubena Jamesa” – oraz tragiczne losy „Iolaire”, który zatonął w noc sylwestrową u brzegów wyspy Lewis, wioząc szkockich żołnierzy wracających do domu tuż po zakończeniu I wojny światowej. Dziś natomiast przyjrzymy się kilku innym statkom, których tragiczne historie zostały uwiecznione w piosenkach: „Edmundowi Fitzgeraldowi”, „Mont-Blancowi” oraz wrakom znajdującym się na Bermudach.
Wrak „Edmunda Fitzgeralda”
Legenda wciąż trwa w dół od Chippewa
O jeziorze, zwą je Gitche Gumee
Dziesiątki już ciał na dnie jego śpią
A jezioro zazdrośnie ich broni*
Zanim wypłyniemy na morze, przenieśmy się na chwilę w głąb lądu północnoamerykańskiego, gdzie na Jeziorze Górnym (ang. Lake Superior, na podstawie jego nazwy w języku Ojibwe zwane też Gitche Gumee) 10 listopada 1975 r. zatonął SS „Edmund Fitzgerald”. Tę najsłynniejszą katastrofę Wielkich Jezior Ameryki Północnej opisuje w nagranej rok po tragedii statku piosence „Wreck of Edmund Fitzgerald” kanadyjski bard Gordon Lightfoot.
Jeziorowiec SS „Edmund Fitzgerald” został zwodowany w 1958 r. i otrzymał imię prezesa towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych Northwestern Mutual, dla którego go zbudowano. Był największym ze statków przewożących rudę żelaza przez Wielkie Jeziora i bił rekordy w ilości ładunku przewiezionej w ciągu jednego roku. Oto 9 listopada 1975 r. wypłynął w kolejny rejs z Superior w stanie Wisconsin do Detroit (a nie z Wisconsin do Cleveland, jak podaje w swojej piosence Lightfoot). Dla kapitana Ernesta M. McSorleya miał to być ostatni kurs przed emeryturą. Kucharz Robert C. Rafferty również myślał o emeryturze, a na pokładzie znalazł się tylko na zastępstwo za chorego kolegę. Dla obu okazał się to być rzeczywiście ostatni rejs w ich karierze.
Listopadowe sztormy i huragany, o których wzmianka pojawia się w tekście Lightfoota niczym refren, nawiedzają Wielkie Jeziora regularnie i wiele już statków padło ich ofiarą. W XX wieku najtragiczniejszy w skutkach był rok 1913, gdy łączna liczba ofiar z kilkunastu rozbitych jednostek sięgnęła 250. Drugiego dnia rejsu „Fitzgeralda”, tj. 10 listopada 1975 r., wiatr wiał z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, a dziesięciometrowe fale zalewały pokład. Kapitan McSorley kilkakrotnie zgłaszał przez radio problemy, jak np. to, że statek nabiera wody oraz że radary nie działają. Miał też stwierdzić, że to jeden z najgorszych sztormów, jakie widział. Mimo to ostatni nadany przez niego komunikat brzmiał „Radzimy sobie”. Zaledwie dziesięć minut po tych słowach kapitana „Edmund Fitzgerald” zniknął z radarów.
Zatonął zaledwie 27 kilometrów od bezpiecznego schronienia w zatoce Whitefish, bez wątpienia nagle, ponieważ załoga nie tylko nie zdążyła wezwać pomocy, lecz nawet spróbować spuścić szalupy. Nikt z 29 marynarzy nie przeżył.
Wrak odnaleziono kilka dni później przy użyciu samolotu, jednak udało się do niego dotrzeć dopiero kilka miesięcy później przy pomocy wojskowej bezzałogowej łodzi podwodnej. Okazało się, że był przełamany na dwie części. Podczas kilku kolejnych ekspedycji w latach 80. i 90. nurkowie natrafili na szczątki niektórych członków załogi, a w 1995 roku wydobyto dzwon okrętowy z wraku i zastąpiono go kopią, na której wyryto nazwiska poległych. Oryginał jest wystawiony w Great Lakes Shipwreck Museum w Michigan i 10 listopada każdego roku uderza się w niego 29 razy na cześć tych, którzy zginęli na „Fitzgeraldzie”.
Co jednak dokładnie stało się z „Edmundem Fitzgeraldem” i jak przełamał się na pół? Nigdy nie udało się odpowiedzieć na pytanie. Teorii jest kilka. Mówi się o zatopieniu przez potężne fale i wodę wdzierającą się do ładowni, o tym, że mógł osiąść na mieliźnie czy zahaczyć o podwodną przeszkodę, a także o wadach lub usterkach technicznych. Zapewne nigdy nie dowiemy się, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Jezioro Górne zazdrośnie strzeże swoich tajemnic.
W jednym z wywiadów Gordon Lightfoot wspomina, że tym, co ostatecznie skłoniło go do upamiętnienia tej historii w piosence, był artykuł w „Newsweeku” – nie dość, że jego zdaniem nieadekwatny do tak tragicznego wydarzenia, to jeszcze zawierający błąd w nazwie statku.
Zatonięcie „Edmunda Fitzgeralda” opiewa zresztą nie tylko piosenka Lightfoota. Powstał także musical „Ten November” Stevena Dietza i Erica Peltoniemiego (1986) oraz poświęcony jeziorowcowi koncert fortepianowy Geoffreya Petersona (2002). A jeśli melodia „Wreck of Edmund Fitzgerald” wydaje się wam kojarzyć z czymś jeszcze, dodam jako ciekawostkę, że wykorzystuje ją także piosenka „Back Home in Derry” Bobby’ego Sandsa,
u nas wykonywana przez Sąsiadów jako „Wrócić do Derry”.
Kwiaty na Bermudach
Był kapitanem naszej „Nightingale”
Ładunek węgla wiózł od Clyde
Już czuć mógł kwiatów na Bermudach słodką woń
Gdy życie stracił pośród raf
Kim był bohaterski kapitan, który po rozbiciu się statku „Nightingale” o rafę North Rock zdecydował się pozostać na wraku i zginąć, by jego załoga mogła zająć wszystkie miejsca w jedynej łodzi i ocalić życie? Otóż zaskoczę was, drodzy czytelnicy, albowiem kapitan „Nightingale”… nie istniał. Dlaczego więc zdecydowałam się uwzględnić ten utwór legendarnego Stana Rogersa w niniejszym artykule? Po części dlatego, że ta piosenka stanowi świetny przykład tego, jak doskonale Rogers potrafił opowiadać historie – aż trudno uwierzyć, że ta powstała w jego wyobraźni, nieprawdaż? Po części – bo stanowi wyborną okazję do opowiedzenia nie o jednym, lecz o kilku wrakach. Ale przede wszystkim chyba dlatego, że utwór „Flowers of Bermuda” doskonale pokazuje, jak współczesny folk może budować całkiem nowe opowieści, nie przestając czerpać z tradycji, i jak nawet w piosenkach, które na pierwszy rzut oka wydają się współczesne, może tkwić jakaś dawna historia, i na odwrót – utwory pozornie oparte na prawdziwych wydarzeniach wcale być takie nie muszą – a to jest jedna z rzeczy, za które kocham ten gatunek.
Opowieść o „Nightingale”, choć fikcyjna, nie wzięła się bowiem z niczego. Wiosną 1978 r. Stan Rogers został po raz pierwszy zaproszony, by zagrać koncert na Bermudach. Zwiedzając lokalne muzeum, natknął się na wiszącą na ścianie mapę okolicznych wraków i właśnie jeden z nich zainspirował go do napisania tej piosenki. Sam Stan zapamiętał imię „Nightingale”, jednak wrak o takiej nazwie nie pojawia się w źródłach. Stephen Winick (w tym artykule) wskazuje, że prawdopodobnie chodziło o „Curlew” (obie nazwy oznaczają ptaki: „nightingale” znacznie bardziej swojskiego słowika, a „curlew” – kulika, nietrudno więc o pomyłkę; tym bardziej że statek o nazwie „Nightingale” wprawdzie istniał i także zatonął, ale jakieś trzydzieści lat po „Curlew” i w całkiem innym miejscu). Ja widzę w historii Rogersa także pewne podobieństwa do wraku innej jednostki – „Pollockshields”. Ale po kolei.
Trójmasztowy parowiec „Curlew” rozbił się 17 marca 1856 r. po uderzeniu o rafę właśnie nieopodal North Rock. Wskutek wypadku stracił trzy z czterech łodzi ratunkowych, a więc podobnie jak w przypadku „Nightingale” z piosenki całej załodze pozostała tylko jedna. „Curlew” miał jednak więcej szczęścia niż statek z utworu Rogersa – w akcję ratunkową włączyły się dwie inne jednostki znajdujące się w pobliżu i dzięki temu obyło się bez ofiar w ludziach. Inaczej było w przypadku wyżej wspomnianego „Pollockshields”. Ten potężny parowiec towarowy w czasie I wojny światowej został przejęty przez brytyjską marynarkę i był wykorzystywany do przewozu amunicji oraz zaopatrzenia. We wrześniu 1915 r., zaskoczony przez biały szkwał, nieopatrznie zbliżył się do okalających Bermudy raf. Uderzywszy o nie, poszedł na dno. Miejscowi zdołali jednak dotrzeć do tonącego okrętu i ocalić całą jego załogę. Całą poza jedną osobą – kapitanem. Jest wysoce prawdopodobne, że właśnie historie tych dwóch statków pobudziły wyobraźnię Stana Rogersa i tak narodziły się „Kwiaty na Bermudach”.
Możliwe zresztą, że inspirację Rogersa stanowiło więcej wraków, których historie zasłyszane na Bermudach, zmieszane i doprawione szczyptą bogatej wyobraźni autora razem dały opowieść o kapitanie „Nightingale”. Rafy koralowe otaczające Bermudy – z których największą jest wspominana w piosence North Rock – stanowią bowiem istne cmentarzysko. W ciągu ostatnich czterech stuleci rozbiło się tam kilkadziesiąt jednostek (skatalogowanych zostało do tej pory 45 wraków). Jednym z najstarszych jest „Sea Venture” – brytyjski statek wiozący zaopatrzenie oraz nowych emigrantów do Jamestown w Virginii – pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce. Po drodze zaczął nabierać wody i musiał ratować się ucieczką na Bermudy. Załoga i pasażerowie bezpiecznie zeszli na ląd, a po spędzeniu niecałego roku na wyspie z pozostałości „Sea Venture” zbudowali dwa nowe, mniejsze statki i ruszyli w dalszą drogę. Kilkoro z nich pozostało jednak na Bermudach, dając początek tamtejszej kolonii. Nieco mniej szczęścia miał płynący 50 lat później w tym samym kierunku „Virginia Merchant”. Rozbił się on w 1661 r., uderzywszy o podwodną rafę, a z 179 osób znajdujących się na jego pokładzie przeżyło tylko 10.
Do ciekawszych wraków w tym rejonie należą też na przykład „Caeser” – angielska brygantyna, która wiozła między innymi cegły, kamienie szlifierskie i marmurowe gzymsy do kościoła budowanego w Baltimore. Zatonęła w 1818 r., a miejscowi musieli wielokrotnie przetrząsać jej wrak, bo części jej charakterystycznego ładunku do dziś można znaleźć w znajdujących się na Bermudach budynkach. Wart wspomnienia jest także „Cristobal Colon” – ogromny, luksusowy hiszpański statek pasażerski. Na szczęście w momencie zderzenia z rafą na pokładzie znajdowała się na nim tylko załoga, której nic się nie stało. Nieco mniej szczęścia miało jednak bogate wyposażenie statku – miejscowi rozkradli ogromną jego część. Tylko parę osób stanęło przed sądem za udział w rabunku, lecz w rzeczywistości uczestników było znacznie więcej. Jeden z oskarżonych miał bronić się wymówką, że przecież nie ukradłby hiszpańskiego radia, bo po co mu ono, skoro i tak nie rozumie po hiszpańsku.
Widzicie więc, że to miejsce może być bardzo inspirujące dla wszystkich, których interesują rozbitkowie i wraki – ich listę znajdziecie m.in. na stronie http://bermuda100.ucsd.edu/. Może któraś z ich historii natchnie kogoś z was do stworzenia całkiem nowej piosenki?
Halifax w ogniu
O ogniu i dymie zaśpiewam wam pieśń
Każdy tu w Nowej Szkocji pamięta ten dzień
Przez francuski okręt, co Mont-Blanc się zwał
Halifax w płomieniach stał
Utwór „Fire and Flame” z najnowszej płyty The Longest Johns nie jest może jeszcze tak znany jak te Lightfoota czy Rogersa, ale ten zespół z Bristolu ma jak najbardziej zadatki, by zostać legendą. Piosenka wiernie opisuje kolejną katastrofę, o której chcę dziś opowiedzieć, a która nie wydarzyła się na morzu, lecz w porcie, a dokładniej w Halifaksie w Nowej Szkocji, 6 grudnia 1917 r.
Halifax jest jednym z kluczowych portów Ameryki Północnej, a w czasie I wojny światowej stanowił bazę dla statków zarówno kanadyjskich i amerykańskich, jak i europejskich. Przechodziło przez niego zaopatrzenie dla walczącego Starego Kontynentu – żywność, amunicja, transporty żołnierzy. Nic więc dziwnego, że to liczące sobie wtedy ok. 50 tysięcy mieszkańców miasto przeżywało w tym okresie prawdziwy rozkwit. W grudniu 1917 r. Halifax był pełen ludzi i statków. Jednym z nich był SS „Imo” – norweski frachtowiec, który zatrzymał się tam w drodze do Nowego Jorku, skąd miał zabrać zaopatrzenie dla mieszkańców ogarniętej wojną Belgii. Opuszczając rano zatłoczony port, podczas mijania poprzednich statków „Imo” zszedł z kursu i niespodziewanie znalazł się na drodze innego parowca – francuskiego SS „Mont-Blanc”, który przypłynął do Halifaksu zeszłego wieczora i dopiero rankiem dostał zgodę na wpłynięcie do portu. Ładunek „Mont-Blanca”, o czym wiedziało zaledwie kilku portowych urzędników, stanowiło prawie 3000 ton materiałów wybuchowych transportowanych z Brooklynu do Europy. Nie był nawet oznaczony. Normalnie Halifax był portem cywilnym i statek z podobnym ładunkiem nie zostałby wpuszczony tak głęboko, ale w czasie wojny dowództwo przejęła brytyjska admiralicja i cofnęła ten zakaz, nie zostały też określone żadne specjalnie zasady postępowania w tego rodzaju sytuacjach.
Według świadków wydawało się początkowo, że „Mont-Blanc” i „Imo” tylko się o siebie otrą. Oba statki miały lokalnych pilotów na pokładzie, były sygnały ostrzegawcze i próby zmiany kursu z obu stron, ale mimo wszystko nie udało się uniknąć zderzenia. „Imo” uderzył w sterburtę na dziobie „Mont-Blanca”. Uszkodzenia nie były aż tak poważne i prawdopodobnie nie doszłoby do tragedii, gdyby nie fakt, że wywołane zderzeniem iskry dosięgły łatwopalnego ładunku francuskiego okrętu i wkrótce „Mont-Blanc” stanął w płomieniach.
Było niewiele przed 9 rano. Dzieci szły do pobliskich szkół, dorośli – do pracy. Widząc dym, wielu przechodniów przystanęło z zaciekawieniem lub skierowało kroki na nabrzeże, by móc dokładniej przyjrzeć się „widowisku”. Tylko załoga „Mont-Blanca” zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, dlatego nie próbując nawet walczyć z żywiołem, co prędzej rzuciła się do ucieczki. Francuzi usiłowali ostrzec innych, ale w anglojęzycznym Halifaksie mało kto rozumiał ich okrzyki. Opustoszały „Mont-Blanc”, płonąc, przez jakieś 20 minut dryfował w stronę gęsto zabudowanego nabrzeża, aż zaraz po godzinie 9 jego ładunek eksplodował (wskazówki zegara na wieży ratusza zastygły na 9:05).
„Mont-Blanc” został rozerwany na kawałki, które deszczem rozgrzanego metalu spadły na miasto. W wyniku eksplozji powstało kilkunastometrowe tsunami, które objęło co najmniej 3 najbliższe przecznice. Wystarczyła chwila, by tętniące życiem miasto zamieniło się w ruinę pełną zabitych i rannych. Łączny bilans ofiar sięgnął prawie 2000, z czego ok. jedna trzecia była poniżej 15 roku życia. 150 ciał nigdy nie zidentyfikowano. Rannych, poparzonych i oślepionych zostało w sumie 9000 osób, a w wyniku kompletnego zniszczenia 1500 i uszkodzenia 12 000 budynków aż 25 000 mieszkańców zostało bez dachu nad głową (a nie zapominajmy, że była zima). Zajmująca ponad 2,5 km2 północna część Halifaksu została dosłownie zmieciona z ziemi przez eksplozję oraz wywołane przez nią pożary i tsunami, a straty oszacowano na 35 mln dolarów.
O sile wybuchu może świadczyć wiele faktów, jak choćby to, że podobno popękały od niej szyby 80 km dalej, a sama eksplozja miała być słyszana aż na Wyspie Księcia Edwarda (to dystans ok. 300 km). Ważący ponad pół tony fragment kotwicy z „Mont-Blanca” przeleciał aż 3 km – nadal tkwi dokładnie tam, gdzie wylądował, stanowiąc obecnie fragment poświęconego tej tragedii pomnika. Mieszkańcy Halifaksu i okolic do dziś zresztą znajdują podobno kawałki metalu w ogródkach. Co ciekawe, załoga „Mont-Blanca”, poza jedną osobą, przeżyła eksplozję. Na „Imo” zaś zginęli wszyscy, którzy znajdowali się w tej chwili na pokładzie.
Bohaterem tych wydarzeń okrzyknięty został Patrick Vincent Coleman, dyżurny ruchu na pobliskiej stacji kolejowej, który wiedział o niebezpiecznym ładunku „Mont-Blanca”, lecz zdecydował się pozostać i ostrzec kolegów z poprzednich stacji w nadziei, że zdoła zatrzymać pociąg pełen ludzi, który miał przyjechać do Halifaksu o 8:55. Jego ostatni telegraf zakończony był wymownym słowem „Żegnajcie”. Ostatecznie pociąg ocaliło to, że po prostu był spóźniony, ale nie umniejsza to ani trochę poświecenia Colemana, który zginął na posterunku.
Przy organizacji pomocy dla poszkodowanych, zwłaszcza w pierwszych godzinach, z pomocą przyszedł fakt, że Halifax pełen był wojska. Do opieki nad rannymi przyłączyły się załogi okrętów wojennych będących w porcie, szpitale polowe tworzono też na ich pokładach. Teatry i inne budynki użyteczności publicznej także przerobiono na szpitale, schronienia dla tych, którzy utracili domy, czy kostnice. W kolejnych tygodniach wsparcie zaczęło płynąć z całej Ameryki Północnej, a nawet Australii. Pomoc USA była tak znacząca, że w dowód wdzięczności do dziś Nowa Szkocja wysyła co roku do Bostonu bożonarodzeniową choinkę.
Początkowo po Halifaksie krążyły plotki, że za wybuchem stał niemiecki sabotaż, aresztowano nawet mieszkających w okolicy Niemców. Przeprowadzone wkrótce śledztwo, na które naciskał prawnik wynajęty przez właścicieli „Imo”, skończyło się oskarżeniem kapitana i pilota z „Mont-Blanca” oraz oficera marynarki, który dowodził tamtego dnia w porcie Halifax, a sąd uznał, że cała tragedia była winą francuskiego statku (mimo że to „Mont-Blanc” miał pierwszeństwo, a „Imo” znalazł się na jego kursie, ponieważ płynął po niewłaściwej stronie). Trzej oskarżeni zostali aresztowani, ale ostatecznie zarzuty wycofano z braku dowodów. Po odwołaniu się do kanadyjskiego Sądu Najwyższego ten orzekł, że oba statki były równie winne tragedii. Koniec końców nie skazano zatem nikogo, a wszyscy trzej pierwotnie oskarżeni wrócili do służby. Długotrwałym efektem eksplozji było jednak zaostrzenie międzynarodowych przepisów dotyczących identyfikacji ładunku i kontroli ruchu portowego.
Wybuch w Halifaksie był największą eksplozją spowodowaną przez człowieka do czasu zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę. Żyjąc w roku 2020, nie sposób zaś nie porównać go z tym, co wydarzyło się zaledwie kilka miesięcy temu, 4 sierpnia, w Bejrucie. W obu przypadkach tragedię spowodował przypadkowy pożar nie dość dobrze zabezpieczonych materiałów wybuchowych, które nigdy nie powinny były znaleźć się w komercyjnym porcie. W Halifaksie ludzie zbiegli się, żeby popatrzeć na płonącego „Mont-Blanca”, w Bejrucie przechodnie filmowali ogień telefonami. W Bejrucie ofiar było na szczęście znacznie mniej, bo „zaledwie” około 200 zabitych i 6500 rannych, jednak dach nad głową straciło aż 300 000 osób, zaś obrażenia poszkodowanych były bardzo podobne do tych opisywanych we wspomnieniach z Halifaksu. Mimo upływu ponad stu lat ludzkość nadal jeszcze musi uczyć się na własnych błędach…
Na koniec jako ciekawostkę dodam, że Halifax ma jeszcze jeden związek z katastrofami morskimi – to na tamtejszych cmentarzach spoczywają ciała 150 ofiar tragedii innego słynnego statku: „Titanica”. Halifax był bowiem w chwili jego zatonięcia najbliższym dużym portem i to on stał się bazą poszukiwań ofiar tej katastrofy.
„Bieszczady”, „Meduza” i inni
Lista utworów, które opisują autentyczne tragedie, jakie rozegrały się na morzach i oceanach świata, z pewnością nie jest jeszcze wyczerpana. Na koniec chciałabym przynajmniej pokrótce wspomnieć jeszcze kilka ważnych lub ciekawych według mnie piosenek, które wpisują się w tę kategorię.
Pierwszą jest „Three Score and Ten”, u nas przetłumaczona przez Jerzego Rogackiego i wykonywana przez Cztery Refy jako „Rybacy z Grimsby Town”. I tu w miejsce własnego komentarza pozwolę sobie zacytować notkę, która znajduje się przy tekście tego tłumaczenia na stronie internetowej Refów i która mówi właściwie wszystko: „Jedna z najbardziej wzruszających i chyba najbardziej znanych ballad rybackich, poświęcona pamięci ofiar sztormu, który szalał w 1889 r. na wschodnim wybrzeżu Anglii w okolicach Grimsby i Hull i zatopił dziesiątki kutrów i innych małych jednostek. Zginęło wtedy kilkuset dzielnych rybaków, najwięcej z Grimsby”.
Mamy także i na naszym „podwórku” piękny utwór o tej tematyce. To „Requiem dla nieznajomych przyjaciół z s/y Bieszczady” zespołu Banana Boat (sł. Paweł Jędrzejko, muz. Paweł Konieczny). Jest on poświęcony załodze jachtu s/y „Bieszczady”, który zatonął 10 września 2000 r. nad ranem, staranowany przez chiński tankowiec MV „Lady Elena”. W wyniku katastrofy zginęło siedem osób, przeżyła zaledwie jedna. (Co ciekawe, tekst „Requiem...” zawiera też odniesienie do opisywanej przez mnie w poprzednim artykule „Mony”).
„Solomon Browne” angielskiego muzyka folkowego Setha Lakemana opowiada o katastrofie łodzi ratowniczej o tej właśnie nazwie, która zatonęła 19 grudnia 1981 r. u wybrzeży Kornwalii w trakcie akcji ratunkowej. Ratownikom stacjonującym na co dzień na cyplu zwanym Penlee udało się uratować kilku członków załogi statku MV „Union Star”, na którym podczas sztormu zaszwankował silnik. Zaraz potem jednak „Solomon Browne” także zatonął, a śmierć poniosło w sumie szesnaście osób – całe załogi obu jednostek. Jednym z poległych był ponoć ojciec przyjaciół Lakemana i stąd między innymi wziął się pomysł, by uhonorować ich piosenką.
Inny już właściwie legendarny zespół, The Pogues, w piosence „The Wake of the Medusa” odnosi się – choć niebezpośrednio, a za sprawą przedstawiającego te wydarzenia obrazu pędzla francuskiego malarza-romantyka Théodore’a Géricaulta – do katastrofy francuskiej fregaty „Méduse”, która zatonęła w 1816 r. u wybrzeża Mauretanii. Do wypadku doszło z powodu niekompetencji kapitana, a co gorsza, załoga pozostawiła około 150 rozbitków stłoczonych na prowizorycznej tratwie na pastwę losu. Gdy po upływie niespełna dwóch tygodni tratwę nareszcie odnaleziono, było na niej już tylko 15 żywych osób (z których kilkoro i tak zmarło w kolejnych dniach). Pozostali zostali zmieceni przez fale, popełnili samobójstwo lub zginęli z rąk towarzyszy.
Podobnych piosenek jest z pewnością jeszcze więcej i bardzo chętnie poznam kolejne. Jeśli dobrnęliście tak daleko, dziękuję i jednocześnie zachęcam: dorzućcie do listy i swoje przykłady!
* Cytaty z utworów w tłumaczeniu autorki artykułu.