Poznański festiwal Szanta Claus to jeden z ostatnich festiwali szantowych, na których do tej pory nie miałam jeszcze okazji być. Słyszałam wiele dobrego o działaniach organizatora, Maćka Olszewskiego, ale dopiero splot pomyślnych okoliczności i zapowiadani goście, którzy w tym roku mieli stanąć na scenie sprawiły, że Barbórkę i Mikołajki postanowiłam spędzić właśnie w Poznaniu. Teraz, gdy po niemal nocnym powrocie z piątkowo-sobotniego wydarzenia wciąż towarzyszy mi dobry nastrój odkrywający co rusz kolejne wspomnienia minionych dni, to znak, że można tylko pomarzyć o lepiej spędzonym weekendzie.
Na dwa duety
W samym sercu (Stary Rynek) nieszantowego Poznania szybko odnalazłam ducha morza w wystroju piwnicy restauracji „Pióro Feniksa”, gdzie znajdowała się tawerna festiwalowa. Było to jednak tylko tło pierwszego z koncertów, który upłynął pod znakiem duetów dobrze znanych nam muzyków, w tych konfiguracjach jednak jeszcze przeze mnie nie słyszanych na żywo.
Na początek oddaliśmy się w władanie duetu Mirek „Koval” Kowalewski i Zbyszek Murawski. Koncert utrzymany był w zejmanowych klimatach, przeplatających żywiołowe wykonania z przytupem z tymi refleksyjnymi, tak pasującymi do tawernianej atmosfery. Nie obyło się bez współpracy z publicznością (i muzykami - wdzięcznie prezentującymi poszczególne zwierzęta przy „Przyśpiewkach afrykańskich”, czyli popularnej, zejmanowej „Afryce”) i dzielenia się opłatkiem w „Kolędzie żeglarskiej”. Jak mówił sam Koval na zakończenie swojej części koncertu, jego zamierzeniem było pokazanie, że piosenki spod znaku „wiatru i wody” stanowią ogromny, różnorodny wachlarz, a szanty są tylko jego małym wycinkiem. Nie zabrakło wspomnienia o Monice Szwai, Krzysztofie Klenczonie (nieśmiertelne „10 w skali Beauforta”) z wisienką na torcie w postaci zachwytu nad światem w Kovalowej polskiej wersji hitu „What a wonderful world”.
Ja najbardziej czekałam jednak na drugą część koncertu, w której miejsce na scenie zajęli Kamil Badzioch i Łukasz Zięba. Znam obu panów, ich muzyczne działania, podpatrywałam także ich wspólne wykonania i bardzo byłam ciekawa, jak brzmią na żywo. Nie pomyliłam się twierdząc, że jest między nimi muzyczna chemia, a na pewno nić porozumienia i rozumienia się bez słów. Niewątpliwie skrzypce Łukasza dodają „pazura”, ale i szlachetności wykonaniom Kamila. Uwagę zwracają nietypowe wykonania znanych wszystkim piosenek żeglarskich, ale z dużym entuzjazmem usłyszałam pierwsze dźwięki tak dawno niesłyszanego przeze mnie „Paryżanina”. Totalnym zaskoczeniem były zaś odkopane z prehistorii żeglarskie pieśni - pierwotnie będące... fokstrotem. Mowa o ”Szczęśliwym dorszu” i „W Bombaju, oho”. Jedno jest pewne - Kamil z Łukaszem bardzo dobrze czują się w duecie i po prostu świetnie się bawią. Myślę, że trzeba nam właśnie takich muzycznych konfiguracji jak ta... Tego wieczoru wychodziliśmy z „Pióra Feniksa” już poznańsko zszantowani, ale to dnia następnego czekała nas kulminacja.
Najpierw Mikołaj, potem irokezy
Sobotę spędziliśmy na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie miejsce koncertu wskazywała widoczna chyba w całym Poznaniu słynna „Iglica”, pod którą na scenie odbyły się trzy koncerty. Zaczęliśmy tym dla najmłodszych, muzyczno-tanecznym. Oprócz Zejmana i Garkumpla wystąpiły bowiem w swym tanecznym pokazie dzieci ze zbąszynieckiego zespołu Rego. Dzieci nie trzeba było namawiać do wspólnej zabawy (jak się później okazało, dorosłych także...), a na te najbardziej odważne czekały oczywiście nagrody. Wszystkiemu przyglądał się z ukrycia Święty Mikołaj, który na zakończenie wręczył wszystkim dzieciom dyplomy. Wbrew trudnościom, z jakimi borykają się festiwale szantowe, na tegorocznym „Szanta Clausie” odbył się konkurs zespołów. Dotarło na niego wprawdzie tylko pięć ze zgłoszonych siedmiu zespołów, ale zaprezentowały one naprawdę różnorodne podejście do muzyki morza. Momentami zastanawiałam się, czy aby nie pomyliłam koncertów, mijając w hallu konkursowiczów w charakterystycznych dla innego gatunku muzycznego... irokezach. Były zatem zupełne nowości - tak pod względem sposobu interpretacji (Zwrot przez Twarz), jak i wieku (dziecięcy zespół Sza-Szanteczka). Jak mieliśmy przekonać się później, jury doceniło te innowacje podkreślając różnorodność muzyczno-sceniczną tegorocznego konkursu.
Chór po raz drugi
Powoli zbliżaliśmy się do koncertu finałowego, ale poprzedził go inny, specjalny. Gościli już wprawdzie na „Szanta Clausie”, ale w formie klasycznej. Tym razem Męski Chór Szantowy Zawisza Czarny, pod dyrekcją Jacka Jakubowskiego, zabrał nas do, znanej nam z innych festiwali, tawerny, pełnej muzyki, z bogatym instrumentarium, śliczną karczmarką i najprawdziwszym harpunem z powiewającym logo chóru. Mimo ograniczonej liczebności i zauważalnej nieobecności kilku solistów, panowie świetnie wyglądali na scenie, a muzycznie moją uwagę przykuła nowość w repertuarze chóru, czyli „Sail Away, Ladies”, znana bardziej jako „Don't You Rock Me Daddy-O”, i to w zdecydowanie nieszantowej wersji. To mój absolutny koncertowy faworyt z całej setlisty Zawiszów tego wieczoru. Zwłaszcza, że pieśń ta wykonywana była publicznie po raz drugi, i - co ciekawe - po raz pierwszy przez solistę z „Zawiszy Czarnego” (brawo Jacek Jakubowski!). Pierwszy raz, na „Szantach pod Żurawiem” poprowadziła ją Joanna Knitter.
Laureaci, laureaci
Jak na jubileusz przystało, w koncercie głównym nie zabrakło wspomnień i podziękowań, a przez całą sobotę na rozpostartych przy scenie żaglach prezentowano zdjęcia ze wszystkich dziewięciu dotychczasowych edycji. Po uroczystym dzwonie i przemówieniach, poznaliśmy laureatów konkursu. Jak wspomniałam wcześniej, doceniono różnorodność:
- I miejsce Zwrot przez Twarz,
- II miejsce Z Dala od Zgiełku,
- III miejsce Shanties Team.
Doceniono także najmłodszych uczestników (Sza-Szanteczka) i to ich autorską piosenkę mieliśmy okazję usłyszeć jeszcze raz, po występie zwycięzców z Warszawy, grających... psycho-rocka marynistycznego.
Czas na finał!
Nigdy wcześniej nie przysłuchiwałam się Grupie Trzymającej Ster, która rozpoczęła koncert finałowy. A szkoda, bo poznański koncert bardzo mi się spodobał - i to chyba nie tylko wpływ grania „u siebie”. Moją uwagę przykuły szczególnie smaczki muzyki irlandzko-szkockiej, dodające świeżości instrumenty i akcesoria (te muzyczne i nie tylko - mowa o mini choreografii z kapeluszami przed jednym z utworów). Całości dopełniał uroczy widok zawsze żywiołowej Danki, w malutkich różkach renifera wychylających się z jej burzy loków.
Pierwszy raz mogłam usłyszeć także Kochanków Rudej Marii, których znałam do tej pory jedynie dzięki znajomości Chóru i Andrzeja „Kadłuba” Kadłubickiego. Zastanawiałam się wcześniej skąd pochodzi nazwa zespołu. Dziś już wiem, bowiem muzycy w piosence przedstawili ją w "Balladzie o rudej Marii latarniczej". Niewątpliwym atutem „Kochanków...” są własne teksty i kompozycje. Spodobało mi się także wykorzystanie dzwoneczków dodających subtelności wykonywanym piosenkom.
Po reprezentacjach z centralnej i północnej Polski przyszedł czas na wyczekiwanych przeze mnie „krajanów” ze Śląska - czyli Ryczące Dwudziestki. Szczególnie poruszyło mnie, wykonane niezwykle spokojnie przez Wojtka „Sępa” Dudzińskiego, „Carrickfergus”, dedykowane bliskiej przyjaciółce zespołu, Monice Szwai, która odpłynęła do Hilo dwa tygodnie wcześniej. Może to kwestia miejsca, a może oświetlenia, ale Ryczące Dwudziestki chyba najbardziej pasowały mi do miejsca, w którym przyszło nam uczestniczyć w festiwalu. Przestrzeń dookoła pięknie mi współgrała z głosami chłopaków. Ciekawe, co na ten temat sądził Qńa, który ukradkiem spoglądał na kolegów ze zdjęcia, które podobnie jak kilka innych przedmiotów, po koncercie trafiło na licytację, z której dochód zostanie przekazany na dalszą rehabilitację Andrzeja. Nie, żebym kierowała się stereotypami, ale hojność poznaniaków była godna podziwu :)
Ostatnim „oficjalnym” punktem jubileuszowego, 10. Szanta Clausa był koncert, świętującego w tym roku swoje 30-lecie, Zejmana i Garkumpla. Rozpoczęło go wspólne odśpiewanie, a nawet odtańczenie „Samanty”, wraz z zaproszonymi na scenę organizatorami i osobami zaangażowanymi od lat w tworzenie poznańskiego festiwalu. W występie Kovala nie zabrakło opowieści o jego małym instrumenciku i szwedzkiej nyckelharpie Zbyszka Murawskiego, a publiczność do końca trzymała formę i zaangażowanie do tego stopnia, że przy „Tańcu lisa, wilka i zająca” tańczyli i skakali równie chętnie i tłumnie, co na porannym koncercie dzieci! Odśpiewana zaś pod koniec „Kolęda żeglarska” zabrzmiała naprawdę magicznie, świątecznie, bardzo szczerze i ciepło.
Aż po świt
Zwieńczeniem koncertu finałowego i całego festiwalu był powrót do Zęzy w „Piórze Feniksa”, gdzie do rana trwała najlepsza moim zdaniem część Szanta Clausa. Kiedy przyjechałam do niej z koncertów w Iglicy zabawa już trwała, a piwnicę restauracji wypełniali muzycy i goście. Chór „Zawisza Czarny” mógł śpiewać w bardziej tawernianych warunkach, siedząc przy zastawionych stołach wraz z przybyłymi gośćmi i brzmiał jeszcze bardziej prawdziwie niż przy oficjalnych występach. Niesamowite dla mnie było to, co działo się na scenie - przy zasiadających na niej osobach zmiany następowały tak dynamicznie, że nie sposób opisać ile razy instrumenty przechodziły z rąk do rąk. Wśród skrzypiec, harmonijki, fletów, akordeonu i oczywiście gitar brzmiały szanty bardziej i mniej znane, a także piosenki żeglarskie, turystyczne i lekko figlarne. Oprócz tych z typu „masowego rażenia”, śpiewaliśmy i te, które przyspieszają bicie serca i przywołują tylko dobre wspomnienia. Szczególny entuzjazm wzbudziło dołączenie do śpiewających na scenie samego „szefa”, czyli Maćka Olszewskiego. Wszystko to w atmosferze ciepłego oświetlenia Zęzy, z przyjaznymi spojrzeniami dookoła i widokiem muzyków, których prawdziwie cieszą wspólne improwizacje. Tak powinno wyglądać każde „afterparty”...
Czy to zasługa jubileuszowej edycji czy może każdy Szanta Claus wygląda właśnie tak jak ten, w którym uczestniczyłam - nie wiem. Z pewnością dla mnie było to świetne zakończenie sezonu szantowego, bo nie tylko muzyczne, ale i biesiadno-towarzyskie. To właśnie spotkania z ludźmi sprawiają, że wciąż przemierzamy setki kilometrów, by potem niedosypiać po wieczorno-nocnych koncertach. Choć może sala w Iglicy nie była najszczęśliwsza, jednak poczułam atmosferę, o której tak wiele słyszałam od znajomych ze świata szantowego. Okazuje się, że w Wielkopolsce także może być morze.