Co spowodowało, że zajęliście się śpiewaniem o morzu?
Jeśli chodzi o mnie, to morski folk i szanty były obecne w moim życiu odkąd pamiętam. Żeglarstwem zaraziłem się już z początkiem lat 80-tych. Wtedy, jeszcze jako dziecku, udało mi się odbyć pierwszy rejs po Wielkich Jeziorach Mazurskich. Kilka lat później w moje ręce wpadła czarna kaseta magnetofonowa „Pytania” zespołu Tonam & Synowie i ... zakochałem się w tej muzyce. Rozpoczęło się kupowanie kolejnych kaset i śpiewanie szant wraz z moim bratem i kuzynem, z którym widywaliśmy się bardzo często, a który również uwielbiał żeglarstwo i „mokrą muzykę”. Jakiś czas później w trójkę zdobyliśmy patenty żeglarzy jachtowych, sterników jachtowych i rozpoczęliśmy wielką przygodę z żeglarstwem. Zaczęły się wspólne rejsy, wspólne śpiewanie na głosy przy żeglarskich ogniskach i ... sugestia życzliwej osoby, by zająć się tym na poważnie. Nasza śpiewająca rodzinna trójka stała się podstawą zespołu „North Cape”.
Dwadzieścia lat to szmat czasu. Jak oceniasz zmiany na scenie marynistycznej w Polsce z perspektywy Waszej działalności scenicznej?
Kiedy dwadzieścia lat temu z zapartym tchem wkraczaliśmy w świat naszych scenicznych idoli, w Polsce królowały wielkie i mniejsze festiwale marynistyczne, z tłumami ludzi pragnących słuchać szant. Tak było na katowickiej „Tratwie”, łódzkim „Kubryku”, tarnowskim „Bezanie”, żorskim „Sari” czy stalowowolskim festiwalu „Minishanties”. Szantymaniacy ze wszystkich zakątków Polski kupowali bilety na swoje ulubione festiwale, często z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Sam pamiętam, jak po bilety na „Tratwę” jechałem późną jesienią 40 km pociągiem, do najbliższego „Intersteru” by móc zatopić się w dźwiękach ulubionych kapel. Do dziś mam gdzieś stare kasety magnetofonowe z nagraniami z pierwszych festiwali „Shanties”, na których zarejestrowano występy nieistniejących już dziś grup marynistycznych. Z przykrością muszę powiedzieć, że ten świat już odszedł i … chyba nie powróci. W chwili obecnej młodzież już się tak chętnie nie garnie do śpiewania, a co smutniejsze – słuchania muzyki marynistycznej. Obawiam się, że jeśli nic nie zrobimy, to nasze pokolenie będzie ostatnim, które wykonuje scenicznie morski folk. Tę samą tendencję obserwuję np. w Niemczech. Tam na festiwalach występują wykonawcy przekraczający 60-tkę. Grupa słuchająca jest niewiele młodsza. Ale na ten przykład we Francji czy Anglii jest wiele młodych kapel folkowo-szantowych. Publiczność też jest młoda. Być może wynika to z faktu, że morski folk jest kulturowo wpisany w tradycyjny folklor tych ziem. U nas, powiedzmy uczciwie, szanty to twór sztuczny kulturowo.
Jak byś porównał poziom wykonawczy grup, które spotykacie na zagranicznych festiwalach do tych spotykanych u nas?
Z tego, co udało mi się zaobserwować, poziom grup szantowo-folkowych za granicą jest bardzo zróżnicowany. Mnóstwo jest amatorskich chórów szantowych, w których doskonale spełniają się artystycznie starsi już ludzie. Mnóstwo jest też zespołów ludowych, kultywujących lokalny morski folklor Niderlandów, Bretanii czy Północnych Niemiec. Porównując się do nich, wypadamy jako artyści zdecydowanie lepiej technicznie i muzycznie, choć zapewne mniej autentycznie. To, co dla nich jest naturalną muzyką regionu i rodzimym folklorem, dla nas jest tworem sztucznym, który zaadaptowaliśmy dla celów artystycznych. Ale są też prawdziwe perełki muzyczne, takie jak np. brytyjski tercet wokalny Young’Uns (gościli w ub.r. w Gliwicach na „Nad Kanałem” - przyp.red.), kwartet wokalny Four'n'Aft (byli w Krakowie i w Łaziskach - przyp.red.), zespół The Boys of Bay City, czy rock-folkowa grupa Celkilt. Oczywiście świetnie śpiewających i grających artystów jest znacznie więcej, choć z racji specjalizacji a’cappella, nie wszystkie obserwuję. Generalnie, porównując poziom wykonawczy stwierdzam, że nie mamy się czego wstydzić, a co więcej – polskie grupy szantowo-folkowe to zdecydowanie poważany za granicą „towar eksportowy”.
Jesteście zaliczani do czołówki zespołów a’cappella w kraju, a od jakiegoś czasu repertuaru nie ograniczacie jedynie do pieśni morza. Wynika to z potrzeby przecierania nowych szlaków czy chęci zdobycia odbiorców spoza sceny żeglarskiej?
Jako zespół bardzo lubimy zabawę muzyką. Kochamy zarówno tradycyjne wykonania szant, jak i wokalne eksperymenty z nowymi brzmieniami folku a'cappella. Staramy się jednak w tym wszystkim zachować zdrową proporcję, a także nie przekraczać granicy pomiędzy piękną harmonią, a „septymą sentymentalną z połamanym rytmem”. Nie lubimy jazzować, a nasze aranżacje są nadal melodyjne i łatwe w odbiorze. Dodatkowo świetnie bawimy się w czasie naszych występów. Publiczność pewnie lubi te nasze eksperymenty i czuje, że to co robimy jest autentyczne. To nie jest odtwarzanie schematów. My na scenie jesteśmy sobą. Skoro więc w folku i szantach nie chcemy za bardzo naginać konwencji tej muzyki, by nasze wykonania nie były manieryczne ani śmieszne, znaleźliśmy alternatywną drogę muzyczną. Przygotowaliśmy repertuar standardów muzyki rozrywkowej w aranżacjach a'cappella. Pozwala nam to po pierwsze, na „wyżycie się artystyczne”, po drugie – jako że ten repertuar jest sporo trudniejszy – na zmierzenie się ze skomplikowanymi harmoniami, rytmami i skalą, a po trzecie wreszcie – pozwala nam to, tak jak wspomniałeś, na dotarcie do innego odbiorcy. Staramy się być grupą kompletną. Nie zawsze nam to wychodzi, ale dążymy do perfekcji.
W roku Waszego jubileuszu pojawiliście się także na zagranicznych scenach festiwalowych. Gdzie dokładnie?
W tym roku pojawiliśmy się na „Baltic Shanty Festival” w Mariehamn (Wyspy Alandzkie - Finlandia), na „Festival Maritim” w Bremen (Niemcy) i „Festival Du Chant De Marin” w Paimpol (Bretania/Francja). Zaśpiewaliśmy też niewielkie koncerty w Amsterdamie czy francuskim Calais. Oprócz samego udziału, sporym sukcesem było dla nas bardzo entuzjastyczne przyjęcie zespołu przez publiczność i organizatorów, a także zaliczenie North Cape przez dziennikarzy gazety Ouest France, do jednej z trzech najciekawszych grup festiwalu w Paimpol (spośród 160 zespołów, 2000 wykonawców). Nie chcę zapeszać, ale przyszły rok zapowiada się równie ciekawie.
W swojej karierze mieliście zapewne punkty zwrotne, spotkaliście ludzi, którzy mieli wpływ na Wasz rozwój...
Punktów zwrotnych było kilka. Pierwszy to oczywiście powstanie grupy w 1995 r. Drugi punkt zwrotny to nasz pierwszy występ na festiwalu „Sari” w 1996 r. i następujące po nim sukcesy w konkursach festiwalowych. Trzeci punkt zwrotny to zaproszenie przez Jurka Rogackiego na festiwal „Kubryk”, ale już w gronie profesjonalistów. Czwarty punkt to zawieszenie działalności grupy i częściowy jej rozpad. Piąty punkt to reaktywacja grupy w 2010 roku. Ostanie odbicie to pierwszy zagraniczny koncert zespołu (listopad 2013 – Irlandia ).
Jeśli chodzi o ludzi, którzy mieli wpływ na nasz rozwój, to jest ich sporo. Wiele zawdzięczamy naszemu nieżyjącemu już koledze Tadziowi Drzyzdze. To On namówił nas, by grupę przyjaciół, śpiewających a'capppella przy żeglarskich ogniskach, przekształcić w zespół muzyczny. Kolejna chronologicznie osoba to ówczesny dyrektor Miejskiego Domu Kultury w Pszczynie Stanisław Pieprzyk. Szybko dostrzegł nasz potencjał i umożliwił realizację naszej pasji. Udostępnił salę prób, sprzęt nagłośnieniowy, mikrofony, akustyków i dużą salę widowiskową. Dał nam pełne wsparcie i wykazał się bardzo dużą życzliwością. Dzięki Niemu, odsłuchy, mikrofony i scena nie były dla nas niczym nowym i dlatego dobrze i czysto brzmieliśmy w konkursach i późniejszych koncertach. Kolejnymi osobami, którym bardzo dużo zawdzięczamy jest tandem Ewa Barańska – Jurek Rogacki. To Oni wyciągnęli do nas rękę i wprowadzili nas w świat zespołów „zawodowych”. To dzięki Nim nagraliśmy naszą pierwszą płytę i zaczęliśmy być rozpoznawalni. Każdemu życzę takiej dawki sympatii i życzliwości, jakiej my zaznaliśmy od ludzi.
Macie za sobą wiele koncertów. Czy jakieś w szczególności zapadły Wam w pamięć?
Jeśli chodzi o mnie, to szczególnie dobrze zapamiętałem festiwal „Sari” w 1996 r. To był nasz pierwszy duży występ sceniczny, z niesamowitą scenografią i świetnym klimatem. Po raz pierwszy też mieliśmy okazję wystąpić na jednej scenie z naszymi muzycznymi idolami (Ryczące Dwudziestki, Mechanicy Shanty czy Marek Szurawski i Ryszard Muzaj). Inny, ciekawy występ to np. któryś z kolei „Bezan” w Tarnowie (już nieistniejący - przyp.red.). Z tego, co pamiętam, na festiwalowej scenie płynnie przenikali się wykonawcy i publiczność, elementem scenografii była tawerna, w której wykonawcom serwowano piwo i gdzie wreszcie standardem było podchodzenie do mikrofonów w czasie występów kolegów i dośpiewywanie wraz z nimi dodatkowych głosów.
Świetnie pamiętam też występ dla młodzieży, podczas którego metalowa publiczność, obwieszona łańcuchami i w czarnych kurtkach, sforsowała bramki zabezpieczające i usiadła między naszymi odsłuchami. Na szczęście reagowali fantastycznie i bawili się świetnie przy szantach, pomimo naszych początkowych obaw.
Nie ukrywam, że również ostatnie koncerty to spore przeżycie. Cudownie koncertowo i „pokoncertowo” było zarówno na małym klimatycznym „SzantySkarze”, „Szantach w Fosie”, w Kunicach, Bydgoszczy, Łodzi, Bremen, na egzotycznym festiwalu w Finlandii i na gigantycznej imprezie w Paimpol. Na tym ostatnim, grupa kilku tysięcy ludzi, bujających się i śpiewających wraz z nami to niezapomniane artystyczne przeżycie.
Nagraliście płytę z Ianem Woodsem – znanym shantymanem. Opowiedz czytelnikom jak do tego doszło?
Spotkanie z Ianem Woodsem to ciekawa historia. Poznaliśmy się na łódzkim Kubryku w 2002 r. Jak widzisz, festiwal Kubryk to dla zespołu North Cape katalizator wszelakich zmian. Po występach na scenie Łódzkiego Domu Kultury przenieśliśmy się na zacny afterek do ośrodka w Wiśniowej Górze. Kiedy nad ranem wreszcie kładliśmy się spać, na pobliskiej ławce, sącząc ciepłe piwo (bo tylko takie wtedy pijał) siedział Ian. Kiedy wczesnym popołudniem zmuszeni zostaliśmy przez natarczywą obsługę ośrodka do pobudki, na ławce przed kempingiem Ian siedział nadal i coś mrucząc pod nosem pisał zamaszyście. Obserwowaliśmy go z ciekawością, bo już wtedy była to postać legendarna. Kiedy skończył pisać, pociągnął spory łyk ciepłego piwa ... i wręczył nam rękopis pieśni „Blackleg Miner”. Podsłyszał pewnie dzień wcześniej nasze wykonanie szanty „Byker Hill” i uznał, że będzie to dla nas doskonałe uzupełnienie repertuaru szkockich protestsongów. Sam, jako ekspert w dziedzinie pieśni pracy, znał ich pewnie kilkanaście. Kartkę z rękopisem mamy zresztą do dziś, a „Blacleg Miner” to nasz koronny utwór, choć już w nowej wersji. Tak świetnie rozpoczętej znajomości nie mogliśmy zaprzepaścić. Ian przyjął nasze zaproszenie na Śląsk. W studio nagrał dla nas kilka „leadów” do tradycyjnych szant, a później dał się ugościć w jednej z pszczyńskich knajpek, zamawiając bardzo krwisty stek i bardzo ciepłe piwo. Dograliśmy później do ścieżek Iana chórki i dołączyliśmy do gotowego już materiału na płytę. Kilka tygodni później powstał z tego album North Cape & Ian Woods pt. „Pieśni spod żagli”.
Na tegorocznym Kubryku wystąpiliście z kolejnym znanym shantymanem - Patem Sheridanem. To był spontaniczny występ czy planowaliście go?
Zdecydowanie nie planowaliśmy tego występu. Pat podszedł do „Bufeta”, z którym świetnie się zna i zaproponował, że zaśpiewa z nami jeden kawałek (Sheridan nagrał płytę z zespołem Brasy, stąd znajomość z Juliuszem Krzysteczko „Bufetem”, a na Kubryku z kolei był gościem zespołu Sąsiedzi - przyp.red.). Takie łączone występy to zawsze jest duża frajda dla wykonawców i jeszcze większa dla publiczności, dlatego zgodziliśmy się bez wahania. Pat to doskonały szantymen i potrafi się dostosować do każdej interpretacji. Nie słyszałem żadnego nagrania, ale z mojej perspektywy wyszło to ciekawie. Ostatni raz taką przygodę mieliśmy w latach 90 na tarnowskim „Bezanie”. Kiedy na scenie śpiewaliśmy „De Bout Du Banc”, do naszych mikrofonów podeszli muzycy z francuskiego zespołu Nordet i dokończyli utwór razem z nami (Nordet gościł w Polsce w 1995 r. na zaproszenie grupy Segars - przyp.red.). Wtedy było to jeszcze bardziej spontaniczne.
Każdy z Was, poza zespołem, realizuje się zawodowo, a mimo to gracie dość dużą ilości koncertów. Łatwo pogodzić działalność artystyczną z życiem zawodowym?
W moim przypadku praca, rodzina, zajęcia szkolne i pozaszkolne mojej córki przeplatają się z moimi lekcjami emisji głosu, cotygodniowymi próbami , sporą ilością wyjazdów na koncerty. Gdyby się tego nie dało ogarnąć, to pewnie byśmy nie istnieli jako grupa, bo nie wyobrażam sobie istnienia dla samego istnienia. Jeśli zespół się nie rozwija, to się cofa. Wymaga to jednak sporo poświęceń. W tym roku nie raz prosto z niedzielnego koncertu wracałem do biura i rozpoczynałem kolejny tydzień pracy. Nie można również zapomnieć o wsparciu naszych rodzin. Bez pełnej akceptacji naszych żon dla tego co robimy, nie udałoby się w ten sposób funkcjonować. Niestety, ale zespół istnieje trochę kosztem naszych rodzin. A z drugiej strony, czymże jest życie bez pasji?
Jak wiele zespołów macie za sobą zawieszenie działalności i powrót na scenę. Co było impulsem do reaktywacji zespołu?
Kiedy w 2007 roku kończyliśmy działalność artystyczną, byliśmy już zmęczeni stagnacją w jakiej znajdował się zespół. Praca zawodowa i ciągłe wyjazdy Michała nie pozwalały nam na regularne próby i koncerty. Taki stan zawieszenia trwał od dłuższego czasu i nikomu nie chciało się tego dalej ciągnąć. Kiedy na „Kubryku” w 2007 r. pożegnaliśmy się z publicznością, odczuliśmy wręcz ulgę, że definitywnie rozwiązaliśmy problem. Zostawialiśmy sobie miłe wspomnienia i schodziliśmy ze sceny z podniesioną głową. Jednak, jak zapewne sam wiesz, u każdego artysty pojawia się po pewnym czasie „głód sceny”. Mniej więcej po trzech latach skontaktował się ze mną Maciek Jureczko i poprosił o spotkanie. Zaproponował na nim reaktywację North Cape. Do pomysłu podchodziłem początkowo sceptycznie. „Mroza” (Michał Mrozik, od 2013 w zespole Perły i Łotry - przyp.red.) dalej nie miał czasu, „Qdyś” (Piotr Wiśniewski, od 2009 r. w Banana Boat - przyp.red.) „bananował” już na dobre, a Łuckasz (Łukasz Drzewiecki, od 2010 r. w Ryczących Dwudziestkach - przyp.red.) nie widział się w nowej formule. Ze starego składu „do zagospodarowania” pozostałem ja, wraz z bratem (Paweł Malcharek - przyp.red.). O ile dobrze pamiętam naszą rozmowę, sprawę postawiłem dość jasno - jeśli Maciek zbierze dodatkowych dwóch wokalistów, dobrych technicznie i zaangażowanych w projekt, będzie można reaktywować zespół. Jeśli nie, nie ma mowy. Wiedziałem, że skoro mamy wystartować ponownie, to musi to być na 100% i z pełnym zaangażowaniem. Zdawałem sobie sprawę, że będziemy mieć tylko jedną szansę powrotu w starych barwach i albo ją wykorzystamy, pokazując się z dobrej strony, albo nie będziemy mieć racji bytu na zabetonowanej, żeglarskiej scenie. Po kilku tygodniach spotkaliśmy się na pierwszej po latach próbie, w zupełnie nowym składzie. Wyznaczyliśmy sobie jasne cele i rozpoczęliśmy intensywne próby. Pierwszy publiczny występ to łódzki „Kubryk” w 2011 r. Reakcja publiczności była cudowna i zdobyliśmy po raz czwarty nagrodę publiczności tego festiwalu. Kolejne lata to czas nagrywania płyty „a’cappella dookoła świata”, zmiana basisty, koncerty krajowe i zagraniczne, teledysk i masa projektów, w których bierzemy czynny udział. Ale o tym czytelnicy portalu Szanty24.pl doskonale wiedzą.
Wspomniałeś o teledysku. Jesteście jednym z niewielu zespołów żeglarskich, które pokusiły się o nagranie profesjonalnego klipu. Ostatnio zrobiły to Ryczące Dwudziestki. Czy Twoim zdaniem jest to kierunek, który jest konieczny by zaistnieć w świadomości obecnych odbiorców?
Nie wiem. My zdecydowaliśmy się nagrać teledysk, bo po pierwsze, nigdy jeszcze tego nie robiliśmy, a po drugie, bo jesteśmy mocno zakręceni, mamy do siebie dystans i lubimy się z siebie śmiać. Uznaliśmy, że skoro inwestujemy w projekt sporo pieniędzy i czasu, to musi to być rzecz rozpoznawalna na całym świecie. Stąd świadome odejście od szant i folku i przygoda z muzyką do serialu „Gra o Tron”. To były dziesiątki godzin spędzonych w studiu, gdzie nagraliśmy ponad 120 ścieżek wokalnych, wytarzaliśmy się w śniegu, wymrozili w zimowym lesie, nałykaliśmy się dymu przy nocnym ognisku i wypapraliśmy jak dzieci toną farby i pudru. Mieliśmy przy tym kupę zabawy. Po emisji teledysku z przyjemnością zbieraliśmy gratulacje, z mniejszą przyjemnością czytaliśmy opinie nieprzychylne, z entuzjazmem liczyliśmy liczbę oglądnięć na portalu YouTube i … z radością wróciliśmy do śpiewania szant i folku.
Często zespoły obchodzące najróżniejsze jubileusze organizują koncerty z udziałem zaproszonych gości. Czy North Cape też ma taki zamiar?
W chwili obecnej dopracowujemy szczegóły zimowego koncertu jublieuszowego. Jeśli wszystko wyjdzie tak jak chcemy, to takiej formy polska scena marynistyczna jeszcze nie widziała. Na razie nie zdradzę szczegółów, ale zapowiada się ciekawie. Dodatkowo, 24 października, w Pszczyńskim Centrum Kultury odbędzie się lokalny jubileusz North Cape. Już wiemy, że będziemy mieć przyjemność występu wraz z większością wokalistów, którzy przez ostatnie 20 lat przewinęli się przez skład grupy.
Kiedy możemy się spodziewać kolejnej płyty North Cape?
Już w tej chwili zbieramy materiał na nowy album i koncerty. Jako zespół, nie lubimy dreptać w miejscu i mam nadzieję, że kolejny raz zaskoczymy. Liczę na to, że tak jak dotychczas, każdy znajdzie w naszej muzyce coś dla siebie.
Dziękując za rozmowę w imieniu swoim i redakcji życzę kolejnych dwudziestek na scenie i samych sukcesów.
Dziękuję w imieniu zespołu. Do zobaczenia na deskach scen. Do usłyszenia na koncertach, w odtwarzaczach CD i w internecie ;).