Znów North Cape

XXX Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską „Kubryk”
Relacje Barbara Wójcik 10 czerwca 2014
XXX Spotkania z Piosenką Żeglarską Kubryk Fot. Basia Wójcik
Gdy przeczytałam listę zespołów, które miały grać na tegorocznym Kubryku, wiedziałam, że chcę tam być, choć, mimo jubileuszu, nie zapowiadano żadnych specjalnych wydarzeń z tym związanych. Byłam ciekawa samego festiwalu, na którym jeszcze nie byłam, jego legendarnej już atmosfery. Wiedziałam też o pewnej niespodziance, którą szykował jeden z wykonawców. Decyzja zapadła szybko.

Choć to było już trzy tygodnie temu, wciąż pamiętam jak wkroczyłam w progi Pubu Keja. Takiego wnętrza i tej atmosfery się nie zapomina. Świece i akcenty marynistyczne. W tym miejscu miał się odbyć pierwszy z dwóch koncertów tegorocznych XXX Łódzkich Spotkań z Piosenką Żeglarską „Kubryk”.

Akt pierwszy

Koncert prowadził właściciel pubu „Keja” - Krzysztof Zendel, a rozpoczynał go organizator festiwalu - grupa Cztery Refy utworem „Niech zabrzmi pieśń”. Zespół występował w składzie sześcioosobowym, co ostatnio niezbyt często się zdarza. Grali długo, głównie dobrze znane wszystkim utwory, choć postanowili zaśpiewać też, dawno nie grany, „Zwycięstwo Cezara”. Jako że grupę tę uwielbiam, słuchałam ich z największą przyjemnością. Tak jak wszyscy zebrani w pubie.

Po nich zagrała grupa, która często jest nazywana „młodą” - zespół Pod Wiatr. Działają już od siedmiu lat, na koncie mają dwie płyty, zdobywają nagrody na festiwalach zarówno żeglarskich jak i turystycznych. Głośno o nich ostatnio na Szanty24.pl, więc nie będę się rozpisywać. Osobiście, gdybym miała przeliczyć, prawdopodobnie wyszłoby, że na koncertach tej „młodej” grupy byłam znacznie więcej razy, niż na niejednym tych „starszych”. Tu również skład był inny niż zwykle - tym razem ubyło jednak, zamiast przybrać - na koncercie zabrakło skrzypka, Piotra Wisowskiego i słychać było brak tego instrumentu. Niemniej jednak, dali fajny, długi koncert. Śpiewali utwory zarówno z nowej, jak i tej starszej płyty, a na koniec występu zaśpiewali utwór dedykowany pt. ... „Gdzie ta keja”, który oczywiście podchwyciła cała publiczność pubu „Keja”.

Ostatnimi wykonawcami tego dnia, był duet Andrzej Korycki i Dominika Żukowska. Ich chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, ani przypominać, że każdy ich koncert to wspaniałe przedstawienie. Zaczęli koncert od „Rejsu tawerną”. Dalej już poszło z górki, czarowali, jak zawsze, widownię swoimi głosami i wszystkim doskonale znanymi piosenkami. Zdarzyło się zapomnieć tekstu? Nie z takiej „opresji” wychodzili z charakterystycznym dla siebie wdziękiem i humorem. Miło ich było znowu posłuchać.

Akt drugi

Drugi dzień festiwalu to już znacznie większa sala Łódzkiego Domu Kultury. Jak licznie łódzka, i nie tylko, publiczność przybyła na koncerty, zorientowałam się dopiero po, gdy zobaczyłam, jak dużo ludzi zbiera się do wyjścia. Zresztą, taki koncert zdarza się tu raz w roku i nie dziwię się, że tak wiele osób uznało, że muszą tutaj być.

Kiedyś usłyszałam, że łódzki „Kubryk” jest jednym z lepiej obfotografowanych spośród wszystkich festiwali żeglarskich. Ten ktoś miał rację, choć wciąż nie przebije to mojego szoku, gdy zobaczyłam ilość fotografów na „SzantySkar” w Skarżysku Kamiennej. W Łodzi jednak byli wszyscy ci, uznani w świecie szantowym. Poznałam m.in. Tomka Golińskiego i Mariusza Bartosika. Ich zdjęcia podziwiam od jakiegoś czasu.

Zgodnie z zapowiedziami, festiwal poprowadził Andrzej „Śmigiel” Śmigielski. Podczas przedstawiania zespołów i podziękowań za te trzydzieści lat „Kubryku”, zdarzało mu się popełniać śmieszne błędy, najczęściej przekręcając nazwy lub fakty. Dla mnie nowinka, dla „Kubryku”, znany od lat stały smaczek. Jak słyszałam „Śmigiel” jest już festiwalową ikoną, i każdorazowy jego brak, a zdarzało się, był przyjmowany z żalem. Zabawnie było, gdy pod koniec, przesunięcie czasowe festiwalu (dość znaczne), skomentował stwierdzeniem - "czyż nie dobija się koni". Jednak w ŁDK chyba nikt nie czuł się dobity. Ale od początku.

W programie tego dnia również jako pierwsi zaśpiewali gospodarze, znów zaczynając od „Niech zabrzmi pieśń”. Jednak tym razem zagrali o wiele więcej nieznanych mi utworów, niż tylko „Zwycięstwo Cezara”. Co tu dużo mówić, Cztery Refy to świetny zespół i ich koncerty również takie są.

Następnym zespołem była Grupa Trzymająca Ster. Słyszałam ich pierwszy raz, a z koncertu zapamiętałam to, jak wielką radość sprawiało im występowanie (i pomarańczowe koszulki).
Formacja wystąpiła bez Tomasza „Conora” Hałuszkiewicza, jednak to im nie przeszkodziło w graniu i daniu, oklaskiwanego przez widownię koncertu. Te piosenki, autorskie i inspirowane muzyką z Bretanii czy Irlandii, same się śpiewają.

Ostatni, przed przerwą, był zespół Flash Creep. Dali świetny koncert, ale czego innego można się spodziewać, gdy na scenie, wspólnie, pojawiają się dwa niesamowite głosy - Izy i Zuzy Łuczak, wsparte przez dwóch bardzo dobrych muzyków (Piotra Ruszkowskiego i Macieja Łuczaka)?

Po przerwie przyszedł czas na Chór Zawiszy Czarnego. Grupa, "pod batutą" Jacka Jakubowskiego, wykonała wiele tradycyjnych pieśni, jednak mnie najbardziej urzekła szanta „Hanging Johnny”. Chór zaprosił też, do pełnienia roli szantymenów, Jurka Ozaista i Maćka Łuczaka (obaj śpiewali też z chórem na Shanties). Cały występ podobał się tak, że widownia długo nie chciała puścić ich ze sceny.

Sąsiedzi, też pojawili się w osłabionym składzie: bez Kamila Piotrowskiego i Eli Król, za to z Mirkiem Walczakiem i... Patem Sheridanem, szantymenem z Irlandii, znanym w Polsce z występów z inną śląską grupą - Brasy. Sprawili tym wszystkim sporą niespodziankę. Zwłaszcza, że jedyną, znaną mi z koncertów z Brasami, pieśnią była „Come Down Your Roses”, resztę słyszałam pierwszy raz. Było więc kilka szant, które poprowadził Pat, jedna, którą pociągnął Marek Wikliński, a także kilka utworów instrumentalnych, w czasie których Pat grał na bodhranie. Parę mam nagranych na telefonie i z chęcią ponownie je odsłuchuję. Miły koncert... „Pata i Przyjaciół“.

Wikingowie, spośród kilku ogólnie znanych piosenek, które wykonali na zakończenie, śpiewali także własny materiał. Jedną z piosenek pt. „Yaw Yaw Yaw”, o której słyszałam już, zanim popłynęła ze sceny, zadedykowali Wiktorowi Bartczakowi, muzykowi Czterech Refów.

Przed następną przerwą zaśpiewał zespół North Cape. Choć ich znam i uważam za dobrą grupę, nie myślałam, że wzbudzą aż tak wielkie emocje. To właśnie na ich koncercie widownia bawiła się najlepiej, krzyczała, prosiła o piosenkę „Pchły”, którą usłyszała w ramach bisu. Innym utworem, wartym wspomnienia jest kejpsowa wersja „Blackleg Miner”, utwór który wspominali jako śpiewany kiedyś z Ianem Woodsem. Choć znałam tę pieśń, gdyby nie zapowiedzieli tytułu, nie poznałabym jej. Z oryginalnej wersji zostały słowa, reszta, to już wizja zespołu. North Cape się bawi, wymyśla własne aranżacje, wciąż coś tworzy. Duży plus dla nich. Chyba nikogo nie zdziwi, że tych pięciu mężczyzn zdobyło nagrodę publiczności (nie pierwszy już raz!). Chłopaki, gratuluję, jesteście świetni!

Ostatnim zespołem, przed finałowym występem Czterech Refów i wspólnym all hands, byli Mechanicy Shanty w składzie z Maćkiem Łuczakiem i bez Andrzeja „Bebika” Bernata. O tym, co Szkot robi z widownią nie będę pisać, bo to trzeba przeżyć. Było mnóstwo starych i znanych utworów, choć podobno był i taki, który śpiewali dopiero czwarty raz. Domyślacie się który?

Gdy już odśpiewano tradycyjne „Pożegnanie Liverpoolu” ogarnął mnie smutek. Jak to, to już koniec? Cały festiwal minął mi bardzo szybko wśród świetnej zabawy i sympatycznych ludzi. Jednak chciałabym więcej i więcej i mam nadzieję, że spotkamy się za rok.

XXX Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską „Kubryk”, 16-17.05.2014, Łódź
Portal Szanty24 był patronem medialnym wydarzenia

Komentarze

dodaj własny komentarz
  • Gość 10 czerwca 2014, 21:29
    Dziękuję Basiu :)
    Czy ta wypowiedź okazała się pomocna? Tak Nie
Zobacz więcej

Jesteś tutaj:

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: