Międzynarodowy Festiwal Piosenki Żeglarskiej „Shanties” 2024 przyciągnął zarówno żeglarzy, jak i miłośników „mokrej” muzyki. W tym roku mottem przewodnim festiwalu było „Tańcz nam morze”. Podczas dziesięciu koncertów na scenie zaprezentowało się ponad trzydzieści zespołów i solistów, których łącznie bez wątpienia była ponad setka osób – sam Męski Chór Szantowy „Zawisza Czarny” liczy sobie przecież z pięćdziesiąt gardeł. Kto jeszcze wystąpił i czym zaskoczył? Zapraszam do lektury mojej subiektywnej relacji z tegorocznego festiwalu.
30 lat minęło...
W trakcie piątkowego koncertu nocnego swoje 30-lecie świętował zespół Banana Boat. Było wesoło, plażowo i kolorowo – i nie mam tu na myśli tylko barwy żółtej. Nad widownią krążyły wielobarwne baloniki, pojawiły się przebrania, na których widok każdy zaczynał marzyć o lecie (pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu zajęły różowe szorty Łukasza z The Nierobbers!). A niektórzy poszli jeszcze o krok dalej, przebierając się na przykład za gwiazdy disco (słowo daję, Klang zasłużył w tym roku na osobną nagrodę za kostiumy!). Szanowni jubilaci otrzymali w prezencie m.in. gustowne żółte czapeczki, instrumenty w kształcie bananów, a przede wszystkim okazję do wyjątkowych wspólnych wykonań wraz z gośćmi – m.in. „Orabajo” z zespołem Perły i Łotry, „A morze tak, a może nie” z Orkiestrą Samantą oraz dawno przeze mnie niesłyszanej „Wyspy nędzarzy” z Sąsiadami.
30-leciu Atlantydy poświęcony był natomiast koncert finałowy, podczas którego mieliśmy okazję usłyszeć jubilatów aż trzykrotnie. Atlantyda zaprezentowała pełny przekrój swoich piosenek, od klasyki pokroju „Marco Polo” po najnowsze, mniej jeszcze może rozpowszechnione, a przecież bardzo ładne utwory autorskie Sławomira Klupsia. Ciekawym pomysłem było zaproszenie do współprowadzenia koncertu syna frontmana, Wojciecha, który całkiem dobrze odnajduje się na scenie (nawet jeśli w opowiadaniu dowcipów brak mu jeszcze wprawy, jaką prezentował dzień wcześniej Ryszard Muzaj). Pięknym uzupełnieniem koncertu były też prezentowane na ekranie w tle obrazy nakręcone przez Jolantę Klupś, można zatem powiedzieć, że koncert był „rodzinny” (a to słowo jeszcze w tej relacji pojawi się nieraz).
„Więcej żagli”
Sobotni koncert nocny, poświęcony z kolei piosenkom Ryszarda Muzaja, okazał się chyba moim ulubionym z tegorocznych „Shanties”. Może dlatego, że po niejednym festiwalu, na którym występowały Stare Dzwony, miałam niedosyt solowych piosenek tego artysty, a teraz wreszcie mój apetyt został zaspokojony. Koncert miał zresztą wyjątkową atmosferę. Bardzo dobrze sprawdził się pomysł z wykonawcami śpiewającymi po jednym utworze głównego bohatera wieczoru. I tak zostaliśmy uraczeni całą garścią „premier”, takich jak m.in. „Samotność rejowca” w wykonaniu zespołu Flash Creep i „Gdyński port” zaśpiewany na kilka głosów przez The Pioruners. Sam Ryszard Muzaj wystąpił tym razem z towarzyszeniem zespołu The Nierobbers i obok swoich poważniejszych utworów zaśpiewał też „Popłyńmy na country”, puszczając oczko do fanów pewnego mrągowskiego festiwalu, oraz jeszcze bardziej satyryczny hit „szanto polo” sprzed paru lat, tym razem z uroczą grupą taneczną złożoną z połączonych sił The Nierobbers i Flash Creep. Nie zabrakło też oczywiście samych Starych Dzwonów, którym towarzyszyli – standardowo już chyba – Dominika Żukowska, a także Filip Dąbrowski (syn Marka Szurawskiego, od pewnego czasu tworzący wraz z ojcem duet Shanty Roots). Wisienką na torcie koncertu był natomiast – także stający się już powoli (oby na dłużej!) shantiesową tradycją – występ Ogólnopolskiego Szantowego Sekstetu Skrzypcowego, który tym razem zaprezentował pomysłowy mariaż piosenek Ryszarda Muzaja z utworami klasycznymi. Co ciekawe, formacja wzbogaciła się od zeszłego roku o nieco większe „skrzypce”, czyli kontrabas, na którym zagrał basista Ryczących Dwudziestek Andrzej Marciniec.
„Morże góry?”
Do najbardziej interesujących koncertów tegorocznych „Shanties” należał także bez wątpienia sobotni koncert zatytułowany z przymrużeniem oka „Morże góry?”. To ciekawy pomysł, bo choć na pozór wydaje się połączeniem zupełnych przeciwności, to przecież środowiska szant, folku, poezji śpiewanej i piosenki turystycznej zawsze miały do siebie blisko, spotykały się i przenikały na niejednym szlaku i niejednym pokładzie. Bez trudu zresztą organizatorzy „Shanties” znaleźli wykonawców, którzy morze i góry w swojej twórczości łączą. Mieliśmy więc okazję usłyszeć kolejno Formację oraz Słodki Całus od Buby, a więc zespoły o bardzo podobnym składzie, ale całkiem innym repertuarze. W obu zabrakło niestety frontmana, Krzysztofa Jurkiewicza, ale Cezary Rogalski, na co dzień basista, okazał się naprawdę godnym zastępcą – ma nawet nieco podobną barwę głosu do Jurkiela, a i charyzmy mu nie brakuje. Zespół EKT Gdynia pokazał się w znacznie lepszej formie niż przed rokiem i obok utworów o tematyce żeglarskiej zagrał także te bardziej turystyczne, na ogół niesłyszane na krakowskiej scenie. Hasło przewodnie koncertu wszak aż się prosiło o „Bar w Beskidzie”, a ta piosenka świetnie sprawdza się też do aktywacji publiczności. Prowadzący koncert rzeszowski Klang wystąpił w najprawdziwszy strojach góralskich i zaskoczył publiczność repertuarem, w którym obok standardowych utworów znalazły się m.in. słowacka piosenka ludowa oraz „We wtorek po sezonie” z repertuaru Wołosatek. U boku wykonawców znanych od lat pojawił się też debiutant – pochodzący z Kielc zespół Inisheer…
Debiutanci
Podczas tegorocznej edycji debiutantów pojawiło się kilkoro. Jeśli chodzi o nowe zespoły, bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie (i z tego, co słyszałam, nie tylko na mnie) właśnie wspomniany Inisheer, a więc laureaci przeglądu konkursowego. Klasyczne melodie irlandzkie i szkockie z nowymi polskimi tekstami, bardzo porządnie wykonane, niezwykła energia całego zespołu… no i te kilty! Mam nadzieję, że jeszcze ich na szantowych scenach usłyszymy. Drugi z debiutantów, Kapitan Thorn, miał zadanie nieco bardziej niewdzięczne, ponieważ występował w samym środku koncertu urodzinowego Banana Boat, mimo że z jubilatami nie miał okazji się nawet poznać. Takie jednak uroki festiwali. I cóż, muszę przyznać, że w porównaniu z bardzo solidnym występem Thornów na przedostatnich „Szantach pod Żurawiem” ten shantiesowy odrobinę mnie rozczarował. Nie chodzi tu o umiejętności muzyków, bardziej o decyzje repertuarowe. Nie do końca rozumiem bowiem wybór aż trzech coverów, i to typowych „pieśni masowego rażenia” takich jak „Przechyły”, „Bijatyka” i „Dziki włóczęga”. I to nie tak, że neguję w ogóle przyjeżdżanie na „Shanties” z coverami (bądźmy szczerzy, niejeden hit naszej sceny jest w rzeczywistości polską wersją utworu pochodzącego np. z Wysp Brytyjskich). Ale jeśli już covery, to wolałabym usłyszeć numery mniej oklepane, a nie takie, które śpiewa się w każdej mazurskiej tawernie. Może na przykład coś, co zostało już nieco zapomniane? (Dobrym przykładem byli tu Zrefowani, którzy obok pierwszych utworów autorskich startowali swego czasu w konkursach z „Wędrowcem” Krewnych i Znajomych Królika). Pamiętam zresztą, że w Gdańsku Kapitan Thorn ujął mnie własną, oryginalną wersją „Pieśni wielorybników”, a więc piosenki też niby wałkowanej przez wszystkich, ale jednak przygotowanej przez zespół całkowicie po swojemu, z nowym tekstem i aranżem. Tutaj więc mimo solidnego wykonania właśnie tej oryginalności, czegoś wyróżniającego zespół i pozwalającego go zapamiętać, trochę mi zabrakło. Na szczęście przynajmniej jako ostatni numer pojawiła się już własna piosenka zatytułowana „Do dna”, która pokazała, że zespół ma też jednak własny repertuar. Kapitana Thorna stać na więcej i trzymam kciuki, żeby miał szansę to jeszcze krakowskiej publiczności pokazać.
Debiutanci pojawili się także w dobrze znanych zespołach. Do składu The Pioruners dołączył Grzegorz Kowalewski, moim zdaniem bardzo dobry dodatek, bez problemu dorównujący starszym stażem kolegom i głosem, i osobowością sceniczną. Z kolei w zespole Waldemara Mieczkowskiego po raz pierwszy zagrał Łukasz Wiśniewski, którego wiele osób może kojarzyć z Kraków Street Bandem. Wirtuozerskie solówki Łukasza na harmonijce ustnej za każdym razem kończyły się entuzjastycznymi owacjami – w pełni zresztą zasłużenie, co doceniło także jury festiwalu. Mam ogromną nadzieję, że pierwszy raz nie był jednocześnie ostatnim.
Paweł Hutny bez wątpienia shantiesowym debiutantem nie jest – występował już w składach takich doskonale nam znanych formacji jak Drake i Flash Creep. Podczas tegorocznych „Shanties” pokazał się w jednak w zupełnie nowej roli: solo, z gitarą i autorskimi piosenkami. Ponieważ znów nie dotarłam na czwartkowy koncert ballad, udało mi się usłyszeć tylko jeden utwór w wykonaniu Pawła – ten, który przyniósł mu nagrodę im. Moniki Szwai za najlepszy tekst piosenki premierowej. Ale jeśli pozostałe były równie dobre jak „Ty jednym słowem zmienisz tę burzową pogodę” (a ponoć były), to zdecydowanie poszłabym na solowy koncert. Może na przyszłorocznych „Shanties”?
Dużo nowego, dużo dobrego
Jeśli już o premierach mowa, to muszę stwierdzić, że konkurs był w tym roku wyjątkowo wyrównany. Tak jak podczas „Shanties” 2023 po usłyszeniu „Upiornego długu” Sąsiadów nikt chyba nie miał wątpliwości, kto wyjedzie z nagrodą, tak w edycji 2024 do końca nie potrafiłam zdecydować, kto moim zdaniem zasłużył na nią najbardziej. Wyobrażam sobie zatem, że jury musiało mieć trudny orzech do zgryzienia. Sąsiedzi po raz kolejny przywieźli nowy utwór („Bóg w nas”), wykonany znów na mistrzowskim poziomie. Witold Zamojski swoim mocnym, charakterystycznym głosem zaśpiewał piękne, emocjonalne „Oddajcie mi moje morze”. Równie nastrojowy i ciekawy był „Żeglarz anonim” (z tekstem i muzyką Mariusza Mohyluka) przywieziony na Shanties przez The Pioruners. Z kolei Klang zaprezentował bardzo sprawnie przetłumaczony i energetycznie wykonany klasyk w postaci „Barrett’s Privateers” Stana Rogersa. The Nierobbers ze swoim „Alongside do gwiazd” poszli w klimaty kojarzące mi się odrobinę z epoką Franka Sinatry, a towarzyszący im podczas występu premierowego zawodowi tancerze jeszcze wzmocnili te skojarzenia. Wbrew nazwie zespołu na tych Nierobów zawsze można liczyć, że przywiozą do Krakowa coś nowego, a z ich ostatnich premier właśnie ta wyjątkowo przypadła mi do gustu. Paweł Hutny oprócz solowej premiery napisał wraz z Elżbietą Stołowską tekst do piosenki „Matki płacz” dla zespołu Flash Creep. Tym razem pierwsze (metaforyczne) skrzypce przypadły w udziale najmłodszym członkom zespołu i premierę tę brawurowo wykonali Piotrek i Zuza Łuczakowie (ze wspaniałym wsparciem rodziców oraz „wujków” rzecz jasna). Była moc i charakterystyczne dla Flaszek amerykańskie klimaty. Nowe utwory przywieźli też Marek Szurawski, Arek Wlizło i Jakub Paluszkiewicz. Jednym słowem – było w czym wybierać, ale od takiego przybytku nikogo raczej głowa nie rozboli.
Nagrodzeni i wyróżnieni
Wybór najlepszego utworu premierowego bez wątpienia nie był jedynym twardym orzechem do zgryzienia dla krakowskiego jury. Takie nagrody jak ta im. Stana Hugilla za wierność szancie klasycznej, no i przede wszystkim Grand Prix „Shanties“ także budzą zawsze wiele emocji. Ta pierwsza przypomina nam nieustannie o korzeniach, z których całe to nasze środowisko wyrosło, Marek Szurawski zasługuje zaś na nią jak mało kto. Cieszy mnie natomiast, że tym razem otrzymał ją w tworzonym z synem duecie Shanty Roots, formacji stosunkowo jeszcze młodej stażem, a zarazem pokazującej, że klasyczne szanty w tak tradycyjnym wydaniu to coś, co nie może się znudzić i co warto, a nawet trzeba przekazywać kolejnym pokoleniom.
Nagrodę Grand Prix krakowskiego festiwalu jury postanowiło natomiast przyznać zespołowi Sąsiedzi. Co ciekawe, na to największe shantiesowe wyróżnienie zespół zapracował występem na właściwie jednym, nie tak długim koncercie – i mam wrażenie, że nikogo to zbytnio nie zdziwiło. Sąsiedzi od lat już pokazują niesamowity poziom, kreatywność i swobodę, które czynią z nich jeden z najciekawszych obecnie zespołów na „szantowej“ scenie. Ich piątkowy koncert znów zaskoczył i zapadł w pamięć na długo, nagroda więc moim (i nie tylko) zdaniem w pełni zasłużona.
I wreszcie równie bliską sercom krakowskiej publiczności nagrodę im. Jerzego Porębskiego za wybitną osobowość sceniczną otrzymał Jacek Jakubowski, „ojciec dyrektor” jedynego i niepowtarzalnego Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny”. Nagrodę wręczyła mu osobiście pani Helena Porębska, a przy tym wymogła na nagrodzonym obietnicę, że do przyszłych „Shanties” nauczy się grać na trąbce. Jacku, pamiętamy! ;)
Cały werdykt krakowskiego jury znajdziecie tutaj: Sąsiedzi z Grand Prix, Shanty Roots z Hugillem.
Festiwal spotkań
Klasyczna szanta i współczesna piosenka. Debiutanci i stare wilki morskie. Góry i morze. A przede wszystkim coraz więcej znajomych twarzy i miłych rozmów w kuluarach. Krakowskie „Shanties” to dla mnie w dużej mierze właśnie festiwal spotkań. Także i na scenie różnego rodzaju spotkań widzieliśmy w tym roku wiele. Po pierwsze, tak charakterystyczne dla tej imprezy mieszanie się składów i wspólne wykonania: Formacja z Trzecią Miłością, Banana Boat z Sąsiadami, Perły i Łotry z Atlantydą, Paweł Hutny po latach ponownie z Flash Creep… Długo by wymieniać!
Po drugie, spotkania rodzinne (których ten ostatni jest zresztą także przykładem). Takich rodzinnych spotkań na scenie było, mam wrażenie, w tym roku wyjątkowo dużo. Wspomniany już zespół Flash Creep, który w tym roku wystąpił całą rodziną, włączając w to właśnie powrót także spokrewnionego z Izą Pawła. Oprócz wspomnianego Sławomira Klupsia syna przywiózł na „Shanties” także Marek Szurawski. Nie po raz pierwszy zresztą – duet Shanty Roots, który legendarny mistrz Siurawa tworzy ze swoim młodszym synem Filipem, rozwija się w błyskawicznym tempie i zdążył już nawet wydać płytę z klasyką pieśni pracy zatytułowaną „Szantowe korzenie vol. 1”. No i nie zapominajmy wreszcie o „szancie rodzinnej”, czyli „Hanging Johnny”, którą Andrzej Apollo co roku podbija serca krakowskiej widowni. Sami widzicie, że „Shanties” to festiwal rodzinny, nieprawdaż?
Po trzecie, spotkania na szczeblu międzynarodowym. Cieszą wizyty „naszych” zza oceanu w osobie Arka Wlizły i Witolda Zamojskiego, cieszą też zagraniczni goście. Wśród tych ostatnich znaleźli się w tym roku dobrze już krakowskiej publiczności znani The Exmouth Shanty Men, wierni klasyce, a zarazem potrafiący zrobić doskonałe show i na scenie, i pod nią. Pojawili się również – także nie po raz pierwszy w Polsce – Holendrzy z zespołu Armstrong's Patent, który wnieśli na scenę pierwiastek żeński, odrobinę muzyki gospel oraz przeuroczą radość ze znajomości najważniejszego słowa w języku polskim, jakim jest „piwo”.
Podobnych spotkań, bardziej dosłownych i bardziej metaforycznych, można by w stosunku do „Shanties” wymieniać jeszcze wiele. I właśnie w tym między innymi tkwi jak dla mnie siła tego festiwalu. Wiem, że niektórzy zżymają się, że za mało im w Krakowie tej najważniejszej, klasycznej szanty. I choć rozumiem ten zarzut, to ja osobiście „Shanties” kocham za różnorodność i za to, jak co roku potrafi mnie ten festiwal zaskoczyć czymś nowym. Jest klasyka w wykonaniu Czterech Refów czy też Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny”, jest poezja śpiewana, jest folk z najróżniejszych zakątków świata, a pomiędzy tym wszystkim nadal znajduje się miejsce na zabawę muzyką i eksperymenty, od sekstetu skrzypcowego i tańca towarzyskiego, przez gospel i pieśń rycerską, po disco-szanty. I może właśnie dlatego ten okręt zwany „Shanties” wciąż płynie dalej. I oby płynął nam jak najdłużej. Do zobaczenia za rok!
43 Międzynarodowy Festiwal Piosenki Żeglarskiej „Shanties”, 22-25.02.2024, Kraków
Serwis Szanty24.pl był patronem medialnym wydarzenia