A wszystko zaczęło się od... szant i pieśni kubryku. Szanta - czyli morska pieśń pracy, na dawnych żaglowcach była nieodłącznym elementem marynarskiego życia. Służyła marynarzom do nabrania odpowiedniego rytmu pracy zespołowej przy m.in. takich czynnościach jak wciąganie i opuszczanie żagli, praca przy pompach, czy podnoszeniu kotwicy. Prace te wymagały nierzadko skoncentrowania ogromnej siły wielu rąk w jednym momencie. Stąd w szantach sporo okrzyków typu "wey!", "hey!", "haull!", "roll!", "pull!" na krótkie pociągnięcia, czy "haul away", "heave away", "roll down" na dłuższe.
Dzięki szantymenowi, który podawał ton i rytm szanty, praca na pokładzie szła równo i sprawnie. Szantymen był bardzo ważną osobą na żaglowcu, bez niego, rzadko który kapitan wypływał w morze. Mówiło się nawet, że jeden dobry szantymen wart był kilku, kilkunastu a nawet kilkudziesięciu marynarzy. Ci najlepsi znali podobno nawet kilkaset szant.
Jak to wyglądało mniej więcej pokazano w jednej ze scen "Moby Dicka"
Nie samą jednak pracą żyli marynarze, w chwilach wolnych gromadzili się pod pokładem w części zwanej "kubrykiem". Spędzali w nim czas śpiąc, odpoczywając czy wreszcie śpiewając. Tu jednak repertuar był bogatszy, strofy bardziej rozbudowane i pojawiało się już więcej instrumentów m.in.: skrzypce, koncertiny, flety, kości. Pieśni te nazwano umownie pieśniami kubryku a składały się na nie ballady, piosenki żeglarskie, pieśni morza (sea songs). Zdarzały się nawet tańce. Jednym z takich tradycyjnych tańców marynarzy jest matelot.
Międzynarodowość załóg sprawiała, iż na żaglowcach rozbrzmiewały pieśni ze wszystkich zakątków globu. Podczas wielomiesięcznych rejsów irlandzcy chłopi, niemieccy robotnicy, skandynawscy drwale, bretońscy rybacy, szkoccy górale, rosyjscy żołnierze czy polscy flisacy wspólnie pracowali, a po pracy śpiewali pieśni ze swoich krajów, łączyli je, mieszali. Tak powstawały coraz to nowe melodie i towarzyszące im historie. To właśnie pod wielkimi żaglami melodie z Europy czy Ameryki po raz pierwszy mieszały się z nutami z Australii czy Azji. To dlatego w wielu pieśniach morza często można dosłuchać się znanych motywów ludowych i nie wahałbym się propagować tezę, iż to folk morski jest protoplastą dzisiejszej muzyki świata.
Wraz z rozwojem technologicznym pod koniec XIX w. wielkie żaglowce zaczęły ustępować miejsca parowcom. Praca na morzu stawała się coraz bardziej zautomatyzowana i szanty oraz pieśni kubryku zaczęły znikać z pokładów. Część z nich przetrwała w ludzkiej pamięci, część w różnego rodzaju śpiewnikach, dokumentach rejsowych czy archiwach. Pewnie zniknęłyby z ludzkiej świadomości, gdyby nie kilku zapaleńców, a wśród nich ten najbardziej znany, ostatni z zawodowych szantymenów - Stan Hugill, którzy zaczęli przekopywać archiwa, gromadzić i co najważniejsze znów śpiewać szanty. Ale już nie na żaglowcach tylko na lądzie - w tawernach, klubach folkowych i wreszcie na festiwalach. Ponieważ, ci ostatni szantymeni byli też marynarzami, obok tradycyjnych pieśni pokładu zabierali ze sobą na ląd także morski ceremoniał. Stąd wykonywanym szantom często towarzyszyły opowieści o życiu na morzu i symulowanie prac pokładowych, przy których dana szanta była śpiewana. Do dziś podczas zlotów wielkich żaglowców, na niektórych pokładach można obejrzeć pokaz pracy załogi do rytmu szant, rzadko - ale zdarza się.
Polscy fani mieli taką okazję ostatnio podczas warsztatów prowadzonych przez Jimiego Mageanna i śp. Johnnego Collinsa na festiwalu "Euroszanty&Folk" w Sosnowcu, w 2008 r. (sic!). Jim, Johhny (gdy jeszcze żył) odwiedzali Polskę jeszcze kilka razy, śpiewając na koncertach te najbardziej z tradycyjnych pieśni morza. Ostatnio uczy ich nas Pat Sheridan z Irlandii, w tym roku był w Polsce kilka razy (i zapowiada kolejną wizytę na początku grudnia).
My także mamy się czym pochwalić, bo także Polska, do sceny folku morskiego dołożyła swoje trzy grosze. Ale to już inna historia.