Kubryk dla Rogatego

35 Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską "Kubryk"
Relacje Kamil Piotr Piotrowski 25 października 2022
35 Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską KUBRYK Fot. Kamil Piotr Piotrowski
Czekanie się opłaciło… Trzydzieste piąte Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską „Kubryk” za nami. Naładowałem akumulatory na nadchodzącą jesień i mam nadzieję, że zimę też i jakoś do wiosny dam radę, W Łodzi tym razem było inaczej i… tak samo zarazem. Dwa dni koncertów, dwie lokalizacje, spotkania, rozmowy i dawno niewidziani szantowi znajomi. I Jerzy Rogacki też był, wierzę w to.

Długo czekaliśmy na tę okrągłą edycję. Ostatnie Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską (i szantą) „Kubryk” miały miejsce w 2018 r.

 

Przeczytaj jeszcze: Kubryk – znów się udało

 

Rok później, z braku funduszy, impreza była skromniejsza, koncerty co prawda się odbyły, ale tylko jednego dnia i wystąpiło tylko trzech wykonawców. Dlatego Jerzy Rogacki, który jeszcze to organizował, nie zgodził się, by odbyło się to pod szyldem „Kubryku”. Ale, by już tak zupełnie od tej nazwy nie uciec, nadano spotkaniu nazwę „Kubrykowe klimaty”. Nie dane mi było, a kilka miesięcy później przyszła wieść o śmierci Jurka, no i pojawiło się pytanie…

„Czy i jak dalej”?

Szybko jednak powstała grupa inicjatywna i postanowiono, że ta trzydziesta piąta, okrągła edycja „Kubryku” musi się odbyć. Ruszyła robota i wszystko było już niemal zapięte na ostatni guzik – ogłosiliśmy to już nawet na łamach Szanty24 (i magazynu Shantyman) na początku 2020 r.

Przeczytaj wywiad z Tomkiem Maraskiem: Kubryk jednak będzie

 

Ale przyszło to, co przyszło. „Kubryk” musiał poczekać na lepsze czasy. Czekał ponad dwa lata.

Było trochę inaczej

Dzielne Stowarzyszenie pamięci Jerzego Rogackiego „Niech zabrzmi pieśń” dopięło jednak swego i 35 „Kubryk”, co prawda nie w maju, ale w październiku, i nie w Łódzkim Domu Kultury, nie bez zakrętów, nie bez chwil zwątpienia, ale się wydarzył!
Trwał dwa dni (22–23 października), a koncerty odbywały się pierwszego dnia równolegle na dwóch scenach – pubu Keja i Restauracji rodzinnej „U Milscha”, drugiego dnia już tylko w Kei.
I powiem Wam, że te dwie sceny to był ciekawy eksperyment, gdyż…

„W jednym stali domu, Keja na dole, a U Milscha na górze”

Bywało już tak na Kubryku, żeśmy ganiali między dwoma pubami, ale tym razem było inaczej (znów to słowo „inaczej”). Tym razem oba lokale mieściły się w tym samym budynku i zmiana lokalizacji nie była aż taka uciążliwa. Co prawda nadal koncerty się pokrywały i trzeba było wybierać, ale wszystko było w zasięgu kilku schodów.

 

Przeczytaj także: Kubryk z Keją i Zapieckiem

 

Co do samych lokali

Pub Keja przyzwyczaił mnie już do swego wnętrza, wystroju, bywałem nie raz, wystąpiłem chyba też ze dwa razy. Ale tym razem mnie zaskoczyli. Cała sala udekorowana była zdjęciami z historii Kubryku (niestety na żadnym się nie znalazłem – coby mi to było przedostatni raz :D). Scena klimatycznie oświetlona, akustycznie OK. Ciasno, ale własno :)

Co do Restauracji „U Milscha”, to zaskoczenie było spore, szczęka mi opadła i nie podniosła się do tej pory. Wnętrza tego lokalu na piętrze naprawdę robią wrażenie (budynek zresztą też, byłem tyle razy, a nigdy nie zajrzałem na tyły Kei, a tam taka perełka!). Samo miejsce i otoczenie ma swoją ciekawą historię (do postaci dawnego właściciela terenu i budynku lokal nawiązuje swą nazwą, ale o tym może kiedyś). Tam ulokowano garderobę zespołów, była sala z barem i druga scena.
Klimat całości był niesamowity. Tak jak opowiadali mi i Tomek Marasek, i Zbyszek Zakrzewski – chciano tym razem bardziej położyć akcent na „spotkania z piosenką…”, niż na „festiwal piosenki…” i to moim zdaniem się udało. Było sporo miejsca i do pogaduch, i do jammowania, i do słuchania koncertów, różnorodnych. A jeśli ktoś chciał jeszcze bardziej klimatycznie, to był ogródek z ogniskiem i kiełbaskami. Można też było znaleźć zakamarek i pośpiewać sobie po swojemu, ale ciiii… Dla każdego było coś…

Atmosfera była bardziej imprezowa, schroniskowa wręcz bym powiedział, niż festiwalowa. Mnie się takie rozwiązanie podobało. Myślę, że jest to opcja do eksplorowania.

Najważniejsza jednak była muzyka

Zaczęło się niezwykle nastrojowo, bo na otwarcie 35 Łódzkich Spotkań z Piosenką Żeglarską „Kubryk” zaśpiewał sam Jerzy Rogacki (sic!). A z nim i Cztery Refy oczywiście (zdjęcie powyżej). Jak to możliwe? Otóż wykorzystano nagranie utworu „Niech zabrzmi pieśń” w wykonaniu Czterech Refów z lat ubiegłych i puszczono je w tle. W nagraniu na początku słychać powitanie przez Jerzego gości tamtego festiwalu i powiem Wam, niejedno oko się zaszkliło w tym momencie. Moje również. Refy dzielnie towarzyszyły w chórze Rogatemu i tak oto „Kubryk 2022” się rozpoczął. Co ciekawe, Refy nie wystąpiły tego dnia w koncercie. Bardzo ubolewam. A w Kei zaczęli Sąsiedzi. Atmosfera pubu zawsze nas bardziej nakręca, bo to i publiczność na wyciągnięcie ręki, i klimat inny, więc śpiewało i grało się fantastycznie (mówię za siebie, ale koleżanki i koledzy nie narzekali, więc chyba się zgodzą ;) ). W tym czasie u góry występowała poznańska Grupa Trzymająca Ster. Pobiegłem więc po naszym koncercie na górę i zdążyłem jeszcze na dwa ostatnie utwory. Sporo się zmieniło, odkąd słyszałem ich ostatni raz. Okrzepli, brzmieli jakoś mocniej, pełniej. W składzie niespodzianka – „nowy” gitarzysta Wojtek Winiarski (znany Wam choćby z nagrań i koncertów z Martą Śliwą). No szkoda, że nie udało się dłużej ich posłuchać. Trzeba się będzie w końcu do tego Poznania wybrać...

Ostrzyłem sobie też zęby na zespół Wild Rover, który występował w Kei po nas, więc znów na dół, ale ponieważ w ostatniej chwili zmieniono kolejność koncertów „U Milscha” i występ folkowców z Trójmiasta i okolic pokrywał się z North Wind, nagłośnienie WR też się przedłużało, więc zostałem tylko na pierwszą piosenkę i znów na górę. North Wind dawno niesłyszany i tym razem z gościem na pokładzie, więc wybaczcie „roverowcy”, następnym razem pokibicuję Wam dłużej.

A tym gościem specjalnym w NW był Krzysztof Szczęśniak. Krzysiek wykonuje tylko! tradycyjne utwory i tylko! w języku angielskim (o różnej tematyce), z akompaniamentem gitary (zazwyczaj dość oszczędnym) i bez. W latach bogatych w konkursy piosenki żeglarskiej można go było posłuchać w krótkich recitalach m.in. w Krakowie, we Wrocławiu, w Radomiu, w Chorzowie. Bardzo zaintrygował mnie wtedy, dlatego byłem ciekaw, jak to będzie w tak zacnym towarzystwie. Koncert North Wind oczywiście miodzio. Był klimat, moc wokalna, luz instrumentalny – ależ to wszystko brzmi  – przyznam, że brakowało mi ich koncertów na żywo. Panowie pokazali się w swoim klasycznym bretońsko-angielsko-irlandzkim repertuarze, a cappella i wokalno-instrumentalnie. Ale wielkie brawa też panowie za Krzyśka, za danie mu szansy na pokazanie się kosztem Waszego czasu. Zaśpiewał i a cappella, i z gitarą, a North Wind wsparł go chóralnie. Smaczek, choć przyznam, że posłuchałbym też Krzyśka solo z gitarą. Repertuar tradycyjnych folkowych songów bowiem u Krzyśka Szczęśniaka jest ponoć przeogromny (jaskółki donosiły mi onegdaj, że nawet część już „się nagrała” w studiu – czekam na efekt z niecierpliwością już). Nie mówiąc, że nowa płyta North Wind też by się już przydała.

Gdy po North Windach szykowała się Formacja, zbiegłem na dół, by złapać jeszcze kilka opowieści i songów w wykonaniu Marka Szurawskiego. I tu też niespodzianka, bo Marek nie solo, a w duecie. Nie, nie z Ryśkiem Muzajem, a z synem Filipem! (nie, nie Muzaja). Ci, co śledzą profil Marka na Facebooku, mieli już okazję posłuchać tego duetu w krótkich filmikach. Na żywo jest jeszcze bardziej rootsowo. Siurawa snuł opowieści o śpiewanych utworach, o historiach w nich zawartych (jak za dawnych czasów w audycjach radiowych), a później wspólnie wykonywali kolejne szanty. Kilka razy Filip nawet pociągnął jako prowadzący. Trzymam kciuki za ten duet, bo słucha się tego wyśmienicie.

Chwila przerwy, parę zdań z dawno niewidzianymi „kubrykowcami” i znów na górę, bo tam Ula Kapała (też dawno przeze mnie niesłyszana) z repertuarem pieśni szkockich, irlandzkich – i również z ciekawymi opowieściami o nich. Ula tym razem w trio, a towarzyszyli jej na scenie Paweł Grodzki na bodhranie (Formacja) i Patryk Salwa-Kazimierski na fletach (kiedyś Open Folk, Stout) oraz (byłbym zapomniał, dobrze, że zdjęcia są :D) Connor, czyli Tomasz Hałuszkiewicz na pajpie. I znów inny klimat, inne opowieści, inne pieśni, ale cały czas w temacie – bo wszak nie było chyba w dawnych czasach żaglowca, na którym nie spotkało się Szkota lub/i Irlandczyka… Kameralnie, nastrojowo, do zasłuchania. Inny charakter miał ponoć koncert niedzielny, w nieco odmiennym składzie. Patryka zastąpił Łukasz Potoczny, wrocławski multiinstrumentalista, pasjonat muzyki tradycyjnej, (ostatnio widywany przeze mnie w składzie zespołu Duan, ale zaangażowany też w kapele balfolkowe). Do tego ni stąd, ni zowąd pojawiła się też tancerka Karolina Wołosewicz (The Treblers), no i się porobiło. Niestety musiałem już biec na pociąg i nie mogłem posłuchać. Pierwszy dzień koncertowo zakończyłem na grupie Jan i Klan, a po drodze była jeszcze chwila na końcówkę koncertu Pod Wiatr. Pierwsze wrażenie z tego krótkiego dla mnie podwiatrowego grania i śpiewania – jest moc i fajne folkowe brzmienie. Do nadrobienia następnym razem.

No i znów na górze

Na starcie frontmen Klanów – Jasiu Bujko – skomentował z przymrużeniem oka kameralną liczbę publiczności słowami: „Witamy tych, którzy nie dostali się na koncert Mechaników Shanty” (trwał akurat na dole i faktycznie palca nie dało się wcisnąć – no ale ja bym się nie wcisnął?!?). Żart przyjęto salwą śmiechu. I dalej było podobnie – trochę kabaretu, trochę filharmonii, ale przede wszystkim dużo dobrego śpiewania i grania – jak to Jan i Klan potrafią. A potrafią przyciągnąć uwagę. Różnorodnością repertuaru, klimatem, dobrym kontaktem z publicznością, brzmieniem i swoimi cudnymi piosenkami. I wiecie co, dopiero pod koniec koncertu zorientowałem się, że nie ma w składzie perkusjonisty – no bo kto by tam na łódkę perkusję zabierał ;)
Ostrzę sobie zęby na nową płytę zespołu Jan i Klan, która już tuż, tuż, bo będzie to na pewno smaczek dla fanów polskiej piosenki. Tekstowo, brzmieniowo, aranżacyjnie zespół z pewnością zwraca uwagę na naszej scenie folkowej. Choć niektórych ich obecność na Kubryku mogła zaskoczyć, po tym koncercie na pewno zyskali kilku nowych fanów.

Niestety ostatecznie nie dotarł oczekiwany Banana Boat (choroby i zawodowe zobowiązania nie pozwoliły), a wieczór zakończyły popisy „różne” na „scenie otwartej” w Kei – podobno trwały do wczesnej piątej nad ranem. I o to chodziło, o to chodziło.

Zwiedzamy

Co tu robić, gdy do pierwszego niedzielnego koncertu pozostaje kilka godzin. „Zwiedzać, nie spać, zwiedzać” kołacze się po głowie. Z radością przyjęliśmy propozycję wycieczki od Tomka Maraska, pierwszego prezesa i współzałożyciela Stowarzyszenia „Niech zabrzmi pieśń”, który podjął się roli przewodnika i oprowadził nas po części dawnej przemysłowej Łodzi – zrewitalizowanej zabytkowej przędzalni Karola Scheiblera. Ogromny obiekt, zaadaptowany na lofty i lokale usługowe – robi wrażenie. Polecam. Przyznać muszę, że od ostatniego mojego spaceru po Łodzi miasto zmieniło się bardzo. Pięknieje.

Podziękowania

Zanim rozpoczął się drugi dzień koncertowy, w pubie Keja odbyło się spotkanie tych, którzy organizowali, z tymi, którzy wsparli – słowem, czynem lub brzęczącą monetą. Były podziękowania, okolicznościowe dyplomy. A wspierali Kubryk w tym roku m.in.: STS Fryderyk Chopin, Róża Wiatrów, Bezalin, Veolia, Ligra, Prospeo, Protekt. I ja w imieniu swoim i wszystkich wykonawców dziękuję mecenasom i wolontariuszom, bo bez nich nie moglibyśmy się znów na Kubryku spotkać i tak dobrze bawić.

Kubryku dzień drugi

O ile pierwszego dnia koncerty w Kei prowadził Zbyszek Zakrzewski (Cztery Refy), a na piętrze Janusz Nastarowicz, o tyle drugiego dnia w Kei gospodarzem był Łukasz Nowak. Dla niewtajemniczonych powiem tyle, że to lider m.in. znanego ze sceny piosenki turystycznej, autorskiej zespołu Caryna. Łukasz na początek zaprosił na scenę wieloletniego konferansjera Kubryku, na równi z Rogatym ikonę tego festiwalu, a był to oczywiście Andrzej „Śmigel” Śmigielski. Wspomniał on początki festiwalu, swoje przybycie na tę imprezę i Jurka Rogackiego – było zabawnie, ale i wzruszająco. Sam mówca, choć kabareciarz – jak o sobie mówi – też łzę uronił.

Część koncertową rozpoczęły Perły i Łotry. I tu potwierdziło się już to, o czym ćwierkały wróble latem na tyskim Porcie Pieśni Pracy i co Facebook już prezentował, że skład Pereł nieznacznie się zmienił. Wrócił Adam Saczka (dziewczyny piszczą!), odszedł Włodek „Trzeci” Dębski. Nie zmieniło się to, że koncert jak zwykle prowadził Michał „Doktor” Gramatyka. Dużo mówił o Jerzym Rogackim i było to, jak ktoś napisał na Fejsie, dobre wspomnienie. Były oczywiście największe hity zespołu z mocnym wspomaganiem publiczności.

Po nich pojawił się – dawno na Kubryku niewidziany i niesłyszany – Mirek „Koval” Kowalewski, z gitarą i swoimi piosenkami, o których, i o historii nurtu w Polsce, ze swadą opowiadał. Tak, „Samanta” też była.

Po tym solowym recitalu gromkimi brawami przywitano kolejny zespół, sześciokrotnych laureatów kubrykowej Nagrody Publiczności (sic!), zespół North Cape z Pszczyny. I popłynęły szanty, piosenki żeglarskie i pieśni pracy z różnych świata stron. Dzień drugi się rozkręcał.

Tak się rozkręcił, że przeciągnął i na tym występie mój tegoroczny Kubryk się zakończył, a zebrani mieli jeszcze okazję posłuchać wspomnianej Uli Kapały i gospodarzy, zespołu Cztery Refy, oraz odśpiewać wspólnie na all hands „Pożegnanie Liverpoolu”.

Czas powrotu

Z żalem – jak zawsze – przyszło opuszczać Kubryk i Łódź, zwłaszcza że zabawa trwała jeszcze w najlepsze (cóż, PKP o tym nie pomyślało). Taaak, „Kubryk” to miejsce szczególne, bo ludzie tu szczególni. Z sympatią i rozrzewnieniem wspominam każdą moją tu bytność. Najważniejsza chyba cecha festiwalu, która mnie do Łodzi ciągnęła przy każdej okazji, to to, że spotykam tu takich jak ja. Zakochanych w dawnych morskich pieśniach, o podobnej jak ja wrażliwości na dźwięki, o potrzebie bycia we wspólnocie, tej wspólnocie i znających się na rzeczy. Kubryk jest jednym z niewielu festiwali naszej sceny, na który przybywają fani z całej Polski, a jeszcze do niedawna wykonawcy z zagranicy. To jedno z moich miejsc na ziemi i jeszcze raz dziękuję tym wszystkim, dzięki którym znów się udało.

Co dalej?

Wielu zadawało sobie, mnie, organizatorom to pytanie – co dalej, czy będą następne edycje festiwalu? Z publiczności oczywiście padały głosy „Kubryk musi być!”. Ze strony organizatorów z kolei najczęściej słyszaną odpowiedzią było: „jak się znajdą chętni do organizacji i pieniądze”. Trzymam kciuki zatem, za jedno i drugie. Chętnie też pomogę.

 

35 Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską „Kubryk”, 22-23.10.2022, Łódź
Serwis Szanty24.pl był patronem medialnym wydarzenia

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: