Tegoroczna „Kopyść” była wprawdzie „dopiero” trzydziestą siódmą, ale jeśli liczyć od daty pierwszej edycji, to festiwal obchodzi właśnie swoje czterdzieste piąte urodziny. To ogrom historii, a kto był z nami w Białymstoku, ten wie, że staruszka „Kopyść” ma nadal wielbicielom szeroko rozumianego folku morskiego mnóstwo do zaoferowania
Konkurs znów na wysokim poziomie
Momentem „Kopyści”, na który zawsze czekam z największym zainteresowaniem, jest konkurs. Zgłoszeni wykonawcy prezentują zazwyczaj wysoki poziom, o czym niech świadczy choćby fakt, że w ostatnich latach w białostockim konkursie udział wzięli m.in. Roman Tkaczyk, The Nierobbers, Jan i Klan oraz Marta Kania, którzy dziś występują już z powodzeniem w roli gwiazd festiwalowych scen.
W edycji 2024 konkursowicze również nie zawiedli. Najbardziej urzekły mnie dwa zespoły z dwójką w nazwie: Druga Wachta oraz Projekt Dwie Drogi. Oba są już jak dla mnie w pełni gotowe, by wziąć szturmem (albo może raczej abordażem?) żeglarskie sceny, podejrzewam więc, że jury nie miało łatwego wyboru. Ostateczny werdykt pokrył się jednak z moimi prywatnymi ocenami. Grand Prix i „Wielką Kopyść” otrzymał zespół Druga Wachta z Chylic, który kupił mnie zwłaszcza niebanalnymi historiami rodem z Mazur przedstawionymi z charyzmą i nieraz z przymrużeniem oka.
Miejsce drugie oraz tę chyba najważniejszą z nagród – nagrodę publiczności – otrzymał Projekt Dwie Drogi z Przemyśla. (Choć może powinnam napisać „zespół Dwie Drogi”, bo podczas koncertu laureatów panowie z dumą ogłosili, że otrzymane nagrody zmotywowały ich do porzucenia słowa „projekt” w nazwie). Dwie Drogi, wierne swojemu pochodzeniu, łączą tematykę morską z tematyką górską – mariaż wcale nie taki rzadki, o czym może świadczyć choćby zorganizowany podczas tegorocznego festiwalu „Shanties” koncert pod tytułem „Morże góry?”. Zespół urzekł mnie zwłaszcza aranżami oraz klimatem, jaki zbudowali podczas swoich wykonań (mrrr, te skrzypce!). Obydwa te składy chętnie usłyszałabym na przyszłorocznej Kopyści i innych festiwalach, bo moim zdaniem w pełni na to zasługują.
Miejsca trzeciego nie przyznano, natomiast jury zdecydowało się wyróżnić ostatni z konkursowych zespołów, rodzinne trio Clann Ceoil. Cieszy mnie to podwójnie. Po pierwsze – to „swoi”, pochodzą bowiem z Ogrodniczek, zaledwie kilka kilometrów od Białegostoku. Po drugie – ponieważ choć nie są jeszcze tak doświadczeni jak nagrodzone zespoły, to mają spory potencjał i już teraz słuchało się ich naprawdę przyjemnie. Czują irlandzkie klimaty, spodobał mi się też ich własny, naprawdę zgrabny polski tekst do melodii „Step It Out, Mary”, a do ich mocnych stron bez wątpienia należy instrumentarium. Fakt, że tak młody człowiek opanował grę na koncertinie oraz banjo, a więc instrumentach nie tylko niełatwych, ale też i uważanych dziś w zasadzie za niemodne, sam w sobie zasługuje na brawa. Trzymam więc za nich kciuki, by się rozwijali i w przyszłości wrócili powalczyć o podium.
Oprócz zespołów w konkursie wystartowali także dwaj soliści: Marcin Kaszubat i Bartłomiej Zaborowski. Pierwsze z tych nazwisk obiło mi się już o uszy, Marcin Kaszubat jest bowiem stałym bywalcem mazurskich portów i tawern. I czuć też nieco w jego wykonaniach ten tawerniano-ogniskowy klimat. Nie jest to absolutnie żaden zarzut, Marcin brzmi bardzo dobrze, ma przyjemnie dla ucha piosenki i widać, że na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Poza tym może nie wygrał grand prix, ale za to z pewnością wygrał nieoficjalny konkurs na liczbę instrumentów wykorzystanych przez jednego człowieka podczas jednego występu. Takiej koordynacji i podzielności uwagi pozostaje tylko pozazdrościć.
Bartłomiej Zaborowski wydał mi się trochę mniej doświadczony albo też bardziej zestresowany, ale nie oznacza to bynajmniej, by pozostał bardzo w tyle. Ma głos i charyzmę, które sprawiają, że jego wykonań słucha się także z dużą przyjemnością. Miło było też usłyszeć rzadko już dziś przypominane „Dziewczyny z St. Pierre i St. John” Jerzego Porębskiego oraz nowe tłumaczenie „Wellermana”, a więc pieśni wielorybniczej, która parę lat temu przebojem zdobyła internet.
Więcej na ten temat pisałam w artykule „#ShantyTok, czyli szantowe szaleństwo na TikToku”.
Tak więc, choć o szancie w dosłownym znaczeniu tego słowa znów mogłam sobie co najwyżej pomarzyć, nie czuję potrzeby narzekać, ponieważ każdy z pięciu występów konkursowych był moim zdaniem interesujący i godny kopyściowej sceny.
A co poza konkursem?
Kopyść już tradycyjnie składa się z trzech koncertów (dawniej był jeszcze koncert dla dzieci, niestety od pewnego czasu nie udaje się już go zorganizować). W piątek oprócz konkursowiczów na scenie pojawili się zdobywca pierwszej w historii „Wielkiej Kopyści” kapitan Waldemar Mieczkowski wraz z zespołem, The Nierobbers oraz Grzegorz Tyszkiewicz i towarzyszący mu na skrzypcach Krzysztof Szmytke. Mogliśmy też usłyszeć solowy występ Pawła Hutnego (znany z występów z zespołem Drake), który dopiero niedawno, bo podczas tegorocznego festiwalu „Shanties”, rozpoczął karierę solisty – z powodzeniem zresztą, bo otrzymał tam nagrodę im. Moniki Szwai za najlepszy tekst piosenki premierowej.
Więcej o tegorocznej edycji „Shanties” przeczytacie w artykule „Od morza do... gór?”
Obecność Pawła w Białymstoku bardzo mnie ucieszyła – wnosi on na scenę powiew nowości podszyty zarazem wieloletnim doświadczeniem, a jego liryczne piosenki wprowadzają niezwykle przyjemny klimat. Niejako „przy okazji” Paweł zamienił też gitarę z powrotem na banjo i wrócił na moment do zespołu Flash Creep – który jak zawsze oczarował publiczność swoim charakterystycznym brzmieniem inspirowanym w dużej mierze folkiem amerykańskim, w tym bluegrassem.
Piątkowy koncert zakończył się mocniejszym uderzeniem w wykonaniu zespołu Glassgo, który pojawił się na „Kopyści” po raz pierwszy (choć przynajmniej część składu, na czele z frontmanem Mariuszem Kuczewskim, bywała już w Białymstoku dwie dekady temu, jeszcze jako zespół Mordewind). Glassgo to niezwykle energetyczna formacja z folk-rockowym zacięciem i irlandzkimi inspiracjami, nic więc dziwnego, że widownia bardzo szybko ruszyła do tańca!
45 lat minęło
Sobotę rozpoczął koncert „Wiatr na wantach gra...”, w którym zdecydowanie dominowały liryczne nastroje. Zadbali o to jak zawsze niezawodni Andrzej Korycki i Dominika Żukowska, Jakub Paluszkiewicz, Roman Tkaczyk oraz Formacja. Ta ostatnia pojawiła się w nieco okrojonym składzie – Krzysztof Jurkiewicz, Jacek Jakubowski i Krzysztof Janiszewski zastępujący chwilowo basistę Cezarego Rogalskiego. Nie ukrywam, że zwłaszcza Tomasza Hałuszkiewicza z jego folkowym instrumentarium odrobinkę mi brakowało, ale zespół i tak brzmiał bardzo dobrze, a gościnny udział kapitana Mieczkowskiego w wykonaniu „Moje miasto ma oczy zielone” był niezwykle miłą niespodzianką.
Nie zabrakło również klasyki, a to przede wszystkim za sprawą rodzinnego duetu Shanty Roots, czyli Marka Szurawskiego, który wraz z synem prezentuje, co i jak śpiewało się na pokładach dawnych żaglowców. Zastrzyk energii w klasycznym wydaniu wniosły też w ten nastrojowy koncert Cztery Refy, które także sprawiły nam niespodziankę obsadową. Do zespołu dołączył bowiem Marcin Bednarczyk (dawniej Wikingowie), a wraz z nim powrócił utwór „High Barbaree”, dawno już przez Refy nie wykonywany, ponieważ, cytuję, „nie miał kto go uciągnąć”. Refy oprócz klasyki znów dały się ponieść instrumentalnym szaleństwom, pojawiło się też kilka wzruszających chwil. Mam tu na myśli momenty, gdy Jerzy Ozaist wspominał świętej pamięci Jerzego Rogackiego, który podczas poprzedniego występu Refów na „Kopyści” był jeszcze z nimi, natychmiast więc stanął wielu z nas przed oczyma wraz ze swoją nieodłączną koncertiną.
Jak na urodzinową imprezę przystało, pojawił się też i tort z okazji czterdziestych piątych urodzin festiwalu. Ciekawym pomysłem był według mnie fakt przyozdobienia go nazwami/nazwiskami zdobywców poprzednich „Wielkich Kopyści”. Nie mieliśmy jednak czasu zbyt długo się nim zachwycać, zaraz bowiem trzeba było udać się na krótką przerwę i kolejny, ostatni już koncert.
Wielki finał
Koncert finałowy otworzyli Mechanicy Shanty i choć wszystko zagrało, jak trzeba, to jednak zabrakło mi odrobinkę tej iskry, do której tak mnie przyzwyczaili. Iskier nie brakowało za to podczas występu Sąsiadów, wręcz przeciwnie – to był prawdziwy ogień. Jestem pod nieustannym wrażeniem tego, jak Sąsiedzi potrafią z taką samą energią i najwyższym kunsztem wykonać i szantę klasyczną, i ludową melodię irlandzką, i pokazać różnicę między szantą a piosenką żeglarską na przykładzie własnej wersji utworu „Gdzie ta keja”, i wreszcie zaśpiewać stylizowaną na historyczną pieśń „Bóg w nas” („pożyczoną” od czeskiego zespołu Ginevra, z polskim tekstem autorstwa Marka Wiklińskiego). Za samo poszukiwanie coraz to nowych dróg już należałyby się Sąsiadom brawa, a co dopiero gdy za każdym razem trafiają przy tym prosto w dziesiątkę?
A jeśli już o pracowitości Sąsiadów mowa, to miłą niespodzianką było pojawienie się Kamila Piotrowskiego gościnnie również w składzie grupy Jan i Klan. Zdaje się zresztą, że zespół przeszedł przez te parę lat nieobecności w Białymstoku więcej zmian obsadowych, ale rdzeń, a zarazem charakterystyczny klimat ich występów pozostał niezmieniony, a w nowej wersji brzmią nawet jeszcze lepiej. Przywieźli trochę nowości, a jako że dawno już nie miałam okazji ich usłyszeć, to oni również wnieśli w moim odczuciu fajny powiew świeżości.
Starzy wyjadacze jednak też nie zawiedli. Wspomnieni Mechanicy oraz Perły i Łotry może i tym razem jakoś mocno mnie nie zaskoczyli, ale przy obu bardzo dobrze się bawiłam. Kończący festiwal zespół Banana Boat za to jak zwykle wniósł na scenę odrobinę szaleństwa. Albo nawet więcej niż odrobinę – i to pomimo nieobecności Pawła Koniecznego, który zwykle wraz z Maciejem Jędrzejką rozkręca kabareto-konferansjerkę. Banany udowodniły, że nawet po północy da się zorganizować minikoncert dla dzieci – wystarczy tylko rzucić wezwanie do „Zęzy” i dzieciarnia, która już drzemała gdzieś w fotelach, natychmiast popędzi na scenę. Starsi zresztą bawili się równie dobrze, a już w ogóle szczególne brawa należą się pani, która dała się Maćkowi wyzwać na spontaniczny pojedynek na to, kto dłużej utrzyma dźwięk – i wygrała!
I to by było na tyle – główną wadą Kopyści, jak i wielu zresztą innych festiwali, jest to, że kończą się stanowczo zbyt szybko. Pozostaje zatem uzbroić się w cierpliwość i trzymać kciuki za kolejne edycje, żeby nasza szanowna jubilatka miała wciąż pomyślne wiatry w żaglach i dobiła do wyczekiwanej przez wszystkich pięćdziesiątki.