Czasem słońce, czasem deszcz

36. Bałtycki Festiwal Piosenki Morskiej
Relacje Katarzyna Marcinkowska 3 sierpnia 2021
Trzy Majtki Fot. K. Marcinkowska
Gdyński festiwal organizowany przez Jolantę i Sławomira Klupsiów to dziś jedna z najstarszych wciąż istniejących imprez szantowych w Polsce – w tym roku odbył się po raz trzydziesty szósty. Dwa dni, dwie sceny, pięć podmiotów wykonawczych i kapryśna pogoda, która sporo namieszała w piątek – tę edycję na pewno zapamiętam na długo. Także dlatego, że była moją pierwszą.

W tym roku w Gdyni wystąpili Cztery Refy, Kliper, Wojciech „Sęp” Dudziński w duecie z Wojciechem „Muzykiem” Harmansą, Trzy Majtki oraz gospodarze festiwalu, czyli Atlantyda. Ciekawe połączenie sprawdzonych „marek” na scenie szantowej, jak Refy czy Atlantyda, i nowości – albo w ogóle (duet Sępa i Muzyka), albo tylko dla mnie (jako że w przypadku Klipra kojarzyłam dosłownie kilka piosenek, a i Majtków również już od dawna chciałam zobaczyć na żywo).

Pierwszy dzień festiwalu upłynął pod znakiem zawirowań komunikacyjno-pogodowych. Mój pociąg odjechał jako naprędce zebrany skład zastępczy, ponieważ właściwy nie dotarł przez burze, jakie przeszły nad Polską poprzedniego dnia. Jeszcze większego pecha miały gwiazdy wieczoru: pociąg Wiktora Bartczaka utknął gdzieś na trasie, również przez burzę, tak że mandolinista Refów dojechał już po koncercie, a same Cztery Refy zagrały zdecydowanie krócej, niż planowały. Ale po kolei.

To już chyba tradycja, że sceną pierwszego dnia festiwalu staje się pokład „Daru Pomorza”. To świetny pomysł – nie ma wszak lepszego miejsca do śpiewania szant niż prawdziwy żaglowiec, zaś usytuowanie tego statku-muzeum sprawia, że także ludzie na co dzień tej muzyki niesłuchający nieraz zatrzymują się, aby posłuchać. Zresztą zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia imprezy publiczność składała się chyba mniej więcej w połowie z fanów gatunku oraz przypadkowych turystów przyciągniętych dźwiękami dobiegającymi ze sceny. I to właśnie jest piękne – w końcu dawne szanty i współczesne piosenki żeglarskie to nuta, która od zawsze łączyła ludzi.

Piątkowy koncert rozpoczął Kliper. Znałam ich przede wszystkim z klasyki śpiewanej a cappella i w tym wypadli świetnie. Ich głosy bardzo przyjemnie brzmią, a w repertuarze zespołu znajdują się szanty, które rzadko obecnie słychać na polskich scenach – jak świetnie zaśpiewane „Paddy Doyle’s Boots”, czyli „Heja hej, brać na gejtawy” w tłumaczeniu Janusza Sikorskiego i Marka Szurawskiego. W takim repertuarze mogłabym ich słuchać długo. Przyznam, że odrobinkę mniej przypadły mi do gustu piosenki wykonywane przez Kliper z instrumentami. Choć z drugiej strony, doceniam, że to właśnie one chyba najbardziej przyciągały przechodniów i doskonale nadawały się do wciągania ludzi do wspólnej zabawy. Też zdarzyło mi się zanucić pod nosem.

Rozgrzana przez Kliper publiczność była już gotowa na kontynuację zabawy przy muzyce Czterech Refów. Refy zaczęły z przytupem – bardzo przeze mnie lubianym „Żeglowaniem” – i niestety już podczas tej piosenki z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Refy pospiesznie schowały instrumenty, by uchronić je przed wilgocią, i przerzuciły się na śpiew a cappella, i popłynęły korzenne szanty, których repertuar mają przecież naprawdę pokaźny. Wkrótce jednak przyjemny letni deszczyk zamienił się w ogromną ulewę i mimo szczerych chęci i gotowości do śpiewania niezależnie od pogody Refy musiały zakończyć występ po zaledwie trzech czy czterech utworach. Elektryczność i woda niestety nie idą w parze…

W sobotę festiwal przeniósł się do gdyńskiej muszli koncertowej, gdzie na widownię czekały wygodne kolorowe leżaki, a na spóźnialskich (jak ja) – równie wygodna trawka. Tego dnia warunki pogodowe znacznie się poprawiły i nie musiałam już iść na koncert z obawą, czy w ogóle do niego dojdzie. Możliwe jednak, że gdzieś tam w Polsce pogoda nadal sprawiała problemy, potęgując korki, bo tym razem z kolei grający jako pierwsi Wojciech „Sęp” Dudziński z Wojciechem „Muzykiem” Harmansą dotarli do Gdyni dosłownie tuż przed rozpoczęciem koncertu – podobno droga zajęła im aż dziesięć godzin! Mimo zmęczenia panowie tryskali energią. Byłam bardzo ciekawa tego stosunkowo nowego duetu – nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale znając obu z ich macierzystych zespołów (Ryczące Dwudziestki oraz Perły i Łotry), nie miałam wątpliwości, że będzie świetnie – i było. Pojawiły się przede wszystkim utwory z „Chodź ze mną”, czyli płyty Wojciecha Dudzińskiego nagranej z Jolą Korycką (z których wielu nigdy dotąd nie słyszałam na żywo), jak „Chłopcy z Killybegs” czy uwielbiany przeze mnie „Ostatni dzień jarmarku”. Te piosenki, które Sęp wykonuje regularnie z Ryczącymi Dwudziestkami, jak „Sina mgła”, tutaj z udziałem głosu oraz akordeonu Wojciecha Harmansy także zabrzmiały zupełnie inaczej. Występ był zatem naprawdę ciekawy, a do tego okraszony tak charakterystycznym dla obu panów poczuciem humoru przejawiającym się w cudownie złośliwych komentarzach i docinkach. Mocny początek koncertu.

Jako drugi wystąpił zespół Trzy Majtki, który, choć znam od dawna, na żywo słyszałam także po raz pierwszy. Świetnie chłopaki brzmią, bardzo energetycznie, a do tego mają naprawdę fajne autorskie piosenki. W Gdyni grali przed swoimi – na widowni byli ich bliscy i znajomi, nic więc dziwnego, że zespół dawał z siebie wszystko (chociaż myślę, że i bez tego pozamiataliby tak samo – oni po prostu tryskają radością z grania). Moje serduszko skradły szczególnie żywiołowe skrzypce Łukasza Jabłońskiego.

Festiwal zamykali gospodarze, czyli Atlantyda. Mogliśmy usłyszeć wiązankę największych przebojów – a trochę ich mają – choć trafiły się też ze dwie piosenki, których nie znałam. Cóż więcej można o Atlantydzie powiedzieć? Przyzwyczaili nas już do grania na najwyższym poziomie, ze świetnymi tekstami Sławomira Klupsia, i tym razem także nie zawiedli. Pewną nowością jest nadal zmiana na stanowisku bandżysty – Pawła Klina słyszałam dopiero drugi raz (choć wiem, że zastąpił Piotra Bułasa już jakiś czas temu – i jest to bez wątpienia godne zastępstwo). Bardzo lubię też grę oraz charyzmę sceniczną Krystiana Sidora. Widzowie, kochajcie (kontra)basistów – tak często się ich nie dostrzega, a przecież ich gra, jak to się kolokwialnie mówi, „robi robotę”.

Mimo niesprzyjającej początkowo pogody 36. Bałtycki Festiwal Piosenki Morskiej uważam zatem za bardzo udany. Jedyne, czego żałuję, to że trafiłam na tę imprezę dopiero w tym roku. Ale sądząc po tym, co widziałam, na 36 edycjach się nie skończy.

 

36. Bałtycki Festiwal Piosenki Morskiej, 16–17.07.2021 r., Gdynia.

 

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: