Od 2000 roku wody wokół Antarktydy uznawane są formalnie za Ocean Południowy – czwarty ocean rozciągający się do 60 równoleżnika. Na Oceanie Południowym, tak jak i na Antarktydzie raczej trudno liczyć na słuchaczy. Nie bez kozery obszar wody na półkuli południowej poniżej 60 równoleżnika od wieków nosi nazwę bezludne sześćdziesiątki. Dlaczego bezludne? Jest tam niby parę wysp ale kto by tam przeżył? Anglicy te wody nazywają Streaming Sixties – wrzeszczące sześćdziesiątki. Wiatr urywa głowę i pogadać się nie da.
Poza Antarktykę
Wraz z przepłynięciem 60 równoleżnika ku północy opuszczamy Antarktykę. Kolejny obszar ciągnący się do równoleżnika 50 to wyjące pięćdziesiątki. Wiatr nie ma tam jakichkolwiek lądowych barier, pędzi z oszałamiającą siłą z zachodu na wschód, a fale są niewyobrażalnie wysokie. Anglicy obrazowo nazywają tę strefę Furious Fifties nie trzeba tłumaczyć. No i jeszcze te wędrujące góry lodowe. Do wyjących pięćdziesiątek mało kto się zapuszcza.
Kolejny krok na północ
Do czterdziestego równoleżnika mamy ryczące czterdziestki – Roaring Forties. W tej strefie wieją również stałe wiatry zachodnie o bardzo dużej prędkości. Lecz w przeciwieństwie do pięćdziesiątek te już można ujarzmić. Ryczące czterdziestki miały w historii żeglarstwa ogromne znaczenie ekonomiczne. W 1610 roku Hendrik Brouwer dowodząc flotą trzech statków Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej w drodze do Indii Wschodnich zboczył ze szlaku wytyczonego przez Portugalczyków, zszedł poniżej czterdziestego równoleżnika i pchany silnym stałym wiatrem zachodnim dotarł do celu w mniej niż 7 miesięcy. To ponad 10 miesięcy krócej niż dotychczasowy szlak, różnica kolosalna. Drogę nazwano szlakiem Brouwera. W drugiej połowie XIX wieku kiedy na oceanach królowały klipry, które w pasie ryczących czterdziestek wędrowały między Europą, a Australią i Nową Zelandią, droga zyskała miano szlaku kliprów.
I na tym barwne żeglarskie nazewnictwo stref geograficznych by się zakończyło, gdyby nie pewna anomalia klimatyczno-kulturalna, a może nawet i społeczna.
Jedyne takie Ryczące Dwudziestki
W 1983 roku uwaga cytuję sprawców: przyjaciele z I Drużyny Wodnej bytomskiego Hufca ZHP, zamiłowanie do żeglarstwa i przygody oraz tęsknotę za wolnością, jakże dosłownie wtedy rozumianą, postanowili zawrzeć w śpiewanych przez siebie piosenkach. Powstali spontanicznie – z potrzeby serc, ku radości własnej i innych. Nazwali się Ryczące Dwudziestki.
Trafnie, znowu cytuję: Połączeni marzeniami, od lat młodzieńczego trądziku, poprzez pierwsze siwe włosy na skroniach, mimo niewielkich, acz zauważalnych zmian składu, kroczą artystyczną ścieżką do dziś.
Wszystko się zgadza. Niezmiennie potężni wokalnie na scenie, niczym ryczące czterdziestki, a zarazem młodzi duchem dwudziestolatków. Ale „ryczące dwudziestki” to również zwyczajowa nazwa dekady lat 20 w Stanach Zjednoczonych – czasu rewolucyjnych zmian i spektakularnego postępu. To też się zgadza, założenie zespołu z pewnością odmieniło życie młodych harcerzy.
No i w tym roku Ryczące Dwudziestki obchodzą 40. rocznicę swojego istnienia. Czterdziestą nomen omen. Czterdzieści lat to setki występów na scenach w Polsce i za granicą. To 14 płyt, a na nich blisko 140 piosenek. Niektóre z nich, te uznane przez zespół pewnie za najważniejsze wykonają 12 listopada w Chorzowie na 38. Festiwalu Piosenki Żeglarskiej „Tratwa”, podczas koncertu wieńczącego ich jubileuszowy rok.
Specjalnie dla Ryczących dwudziestek zaśpiewają tam również ich przyjaciele ze sceny, AF Music, Banana Boat, Perły i Łotry oraz Sąsiedzi.
Serdecznie Was zapraszam na ten koncert. Będę miał wielką przyjemność zapowiadać piosenki jubilatów jarasaseasongowymi gawędami.
Co śpiewać, kiedy w repertuarze prawie 140 piosenek?
Wybór niełatwy. A czego nie śpiewać? No właśnie naturalne jest, że niektóre piosenki wypadają z repertuaru. Czasem na chwilę, czasem na zawsze. Z jakich powodów?
Zacytuję Bogdana Kuśkę: Każdy zespół ewoluuje w swoich zainteresowaniach muzycznych, jak i w poszukiwaniach inspiracji do naśladownictwa lub tworzenia czegoś swojego. Tak samo i my „zapominaliśmy” o czymś już ośpiewanym na rzecz czegoś nowego, bo najważniejszym jest nie zatrzymywać się i tak jak w życiu iść z repertuarem do przodu. Nowe zawsze niesie ze sobą powiew świeżości, daje adrenalinę i emocje związane z wykonaniem. Nowe pozwala nie zapomnieć o tremie, bo... „nowe” lubi płatać psikusy i wystawić na krytykę innych.
Zrozumiałym jest i to, że pełnoczasowy koncert, który trwa 90 minut nie może zawierać nawet 30-tu piosenek, a skoro tak, to które wybrać? Najczęściej wybiera się te, które mają moc, które chętnie z nami śpiewa Publiczność, które są dopasowane do środowiska i okoliczności związanych z miejscem ich wykonania, no i… do danego nam czasu na samo prezentację.
Bridge over the Troubled Water
Jedną z takich piosenek, których póki co nie usłyszycie na żywo w wykonaniu Ryczących jest wielki przebój duetu Simon & Garfunkel pt. „Bridge over the Troubled Water”. Przepiękną pieśń Paula Simona, będącą metaforą zmagania się z przeciwnościami losu, Ryczące Dwudziestki zaśpiewali na płycie „By The Waters” dokumentującej fascynację muzyką spiritual and gospel. Później pojawiła się jeszcze na dwóch krążkach. Utwór w oryginale może nie do końca gospel czy spirytual, ale w wykonaniu zespołu brzmi fantastycznie. Posłuchajcie sami...
https://youtu.be/cjusHWauX_8
Do zadumy…
Chwilowo gospel w repertuarze grupy to już historia. Póki co zespół wrócił do swoich korzeni, czyli szant i folku, przede wszystkim morskiego, ale może kiedyś…
Van Diemen’s Land
Piosenki wypadają również z repertuaru w rezultacie zmian składu osobowego. Znowu zacytuję Bogdana: Każdy odchodzący członek coś dobrego ze sobą zabierał - a to skalę głosu, a to własny tekst i muzykę, a to głos wiodący (prymę), w jakimś utworze. Każdy nowy członek coś pozytywnego do zespołu wnosił, ale nie zawsze pozwalało to całkowicie „załatać” dziurę w dotychczasowym repertuarze po czyimś odejściu, natomiast zawsze było to podwaliną nowego repertuaru, pozytywnym bodźcem do działania.
Jedną z ofiar takich przetasowań jest „Van Diemen’s Land”. Piękna pieśń będąca lamentem skazańców. Van Diemen’s Land to nazwa dzisiejszej Tasmanii używana jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku przez Brytyjczyków. Tam Anglicy w 1803 roku założyli pierwszą z osad, które stały się popularnymi (jeśli można tak powiedzieć) koloniami karnymi. Na ziemię Van Diemena Brytyjczycy wysyłali przez lata skazanych na tzw. penal transportation. A same kolonie miały fatalną reputację ze względu na ekstremalnie trudne warunki życia. Tekst, który do tradycyjnej melodii wspólnie napisała grupa doskonale oddaje nastroje jakie panować musiały wśród skazańców wywożonych na antypody. No i jeszcze ta muzyka, sami posłuchajcie…
https://youtu.be/UUjFEIJPXOs
Robi wrażenie, prawda?
No i w końcu jest w historii Ryczących Dwudziestek utwór, którego, ze względu na towarzyszące mu tragiczne okoliczności, zespół bez swojego lidera i przyjaciela nie wykona. To „Moje morze” ze słowami Andrzeja Grzeli, Qni. To, co wydarzyło się prawie dziewięć lat temu na scenie krakowskiego festiwalu Shanties sprawiło, że wszelkie inne opowieści o tej pieśni straciły znaczenie. Opowiem Wam o tym słowami Bogdana Kuśki:
Ostatni raz zaśpiewaliśmy ten utwór 22 lutego 2015 roku, niestety w niepełnej wersji… Wtedy to, na scenie krakowskiego festiwalu Shanties, w trakcie wykonywania tej piosenki Andrzej „Qńa” Grzela doznał wylewu i… wszystko się zmieniło. Andrzej walczy ze swoją niemocą neurologiczną oraz fizyczną i choć już dokonał niemożliwego na przekór wszelkim rokowaniom lekarzy, to daleka droga jeszcze przed Nim… Na szczęście ma wsparcie środowiska szantowego, żeglarskiego, harcerskiego, lekarskiego, pacjentów (Andrzej był chirurgiem) i dzięki temu może bez pospiechu pokonywać kolejne przeszkody, będąc całkowicie pod opieką Fundacji „JESZCZE DOPNĘ SWEGO” i Dr Agnieszki Kwiatkowskiej. Zapewne na Festiwalu TRATWA, wspaniała Publiczność ponownie okaże Andrzejowi swoją hojność i wielkość serc, a wracając do utworu, to...
Nigdy nie padł pomysł, by kimkolwiek zastąpić partię głosową Andrzeja w tym utworze, choć zapewne i tak nikt, z uwagi na skalę głosu, by temu nie podołał. Ten utwór jednoznacznie będzie nam się kojarzył z wielką tragedią naszego Przyjaciela i jesteśmy przekonani, że próba wykonania go scenicznie wiązałaby się z ogromnymi emocjami, których ciężaru moglibyśmy tak po ludzku nie udźwignąć. Niemniej musimy obiektywnie stwierdzić, że z uwagi na walory muzyczne, trudność techniczną i ten „power”, który wbijał w siedziska Publiczność, jest nam żal tak krótkiego jego żywota. Mamy nadzieje, że skoro nie my, to może kiedyś ktoś zechce się z nim zmierzyć i ponownie wybrzmią słowa napisane i zaśpiewane przez Andrzeja: „Bo to morze moje jest, a nie brzeg…" ;)
Pięknie to Bogdan podsumował.
Nic już nie dodam, bo jak napisała Osip Mandelsztam:
„I gdy się komuś pieśń udaje
Bo z pełnej piersi się wylewa
To wszystko znika i zostaje
Przestrzeń i mrowie gwiazd, i śpiewak”
https://youtu.be/WcWw6s8iAHs
Sail Ho