Człowiek czasem potrzebuje zmiany, oderwania od schematów, przyzwyczajeń, by spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Tak było z muzyką Znienacka Project. Oto trafiłem na lokalną imprezę urodzinową przy ognisku, a tam, jednym z grajków był Sławek Cygan - gitarzysta, tekściarz i frontmen Znienacka Project. Posłuchałem go sobie na żywo, bez wzmacniaczy, szumu festiwalowego, przeszkadzaczy wszelakich i… przyszło olśnienie.
Od rana płyta „Od Bostonu do St’ John’s”, bo o niej tu będzie mowa, nie schodzi z mojego CD. Brakowało mi po prostu klucza do tej muzyki, a kluczem było miejsce, czas i właśnie Sławek, jego głos i teksty. Dotąd postrzegałem grupę przez osobę Bartłomieja Kiszczaka (śpiew, flażolet), znanego mi z poprzedniej jego formacji - Róży Wiatrów. Zwracał na siebie uwagę na koncertach, często je prowadził. Ma charyzmę, czuje scenę i sporo też piosenek wykonywał na początku działalności ZP jako prowadzący. „Wypłosz” (ksywka Bartka - przyp.red.) ma też charakterystyczną barwę głosu, która mnie akurat się podoba, i chyba na koncertach bardziej do mnie trafiała. Dodajmy do tego Anię Dębicką - również charyzmatyczną wykonawczynię, która na początku występowała z zespołem, i mamy wyjaśnienie, dlaczego Sławek był dotąd gdzieś w tle.
Z koncertów, których nie miałem okazji jednak wiele posłuchać, grupa jawiła mi się raczej mniej poetycko - bliżej starej Róży Wiatrów, z repertuarem bardziej dynamicznym. Płyta to popis budowania nastroju, przekazu. Ale też i zespół jest dziś inny, niż jeszcze pięć, sześć lat temu.
Polecam na początek Powroty III, z tekstem Sławka i bardzo sugestywną, wręcz aktorską interpretacją. Szkoda, że to jedyny autorski w pełni utwór (muzyka i tekst zespołu), bo potencjał czuje się tu od pierwszej nuty. Ale to za Pieśń rybaka ode mnie, moja osobista nagroda - „CIARY 2017”. Gęsią skórkę mam za każdym razem, gdy słucham. Wszystko tam hula jak trzeba. Instrumenty, głosy, klimat. No może za krótka jest tu przerwa między utworami. Chciałbym jeszcze pozostać chwilę w klimacie tego utworu, dłuższa cisza po finałowym chórze aż się prosi…
Oczywiście poeta poetą, tekściarz tekściarzem, ale nie byłoby klimatu, bez pozostałych muzyków. Bo na płycie Wypłosz świetnie ten „głęboki”, poetycki, sławkowy tembr głosu (czasem przypominający mi kpt. W. Mieczkowskiego) uzupełnia. Najlepiej to brzmi w Ławicach Newfoundland (drugie „CIARY 2017” na tej płycie). Szkoda, że w tym utworze Wypłosz nie poprowadził jednej zwrotki, bo jakoś go sobie tu wyobrażam (fajnie to zagrało w tytułowym „Od Bostonu…”). Z drugiej strony nie ogrywa się tych samych patentów wszędzie i zawsze. Skoro padło na „Boston…”. Przyjmuję.
Ale to nie do końca jeszcze to, co sprawiło, że ich muzyka wreszcie się przede mną otwarła i że się wypełniła sama w sobie. Obok pasującego jak ulał do nich repertuaru wisienką na tym torcie jest Ania Mierczyńska i jej akordeon. To ten instrument dodaje fajnego, folkowego drajwu i co najważniejsze - dla mnie sprawia, że osłuchane melodie brzmią tu inaczej - po znienackowemu właśnie. Ależ piękny i niebanalny zrobił się klasyk Ha-la-ba-lu-by-lej dzięki intro i solówce, które zaserwowała tam Ania (inna sprawa, że Wypłosz też dodał tu sporo od siebie, a i gitary brzmią zawodowo). Albo jak wypełnia cudnie Balladę o Wszechżonie - kolejny klasyk obśpiewany od Odry po Bug i od Morskiego Oka po Zalew Wiślany. Nie mówiąc już o wspomnianych „Ławicach…”. Tam też się dzieje. Wszystkie te „covery”, dostały nowego szwungu. Słucha się z przyjemnością.
Akordeon rządzi i czuje się, że nie jest to przypadkowy instrument w rękach Ani. Co do głosu, to mam tu dwie skrajne uwagi. W Starej pannie na poddaszu chyba bym podniósł nieco Ani tonację, bo w wyższych partiach jej głos brzmi mi lepiej, dolne trochę są „przyduszone” (a może to kwestia ustawienia głosu). Z kolei w chórkach już bym zatrzymał ją na tonach niższych i średnich, bo te „wysoczyzny” za bardzo czasem mi się rzucają w ucho. Ale to moje subiektywne zdanie.
Większość piosenek na tej płycie, to opatrzone tekstami Sławka i aranżacjami zespołu utwory tradycyjne lub współczesne (inspiracje od Great Big Sea, po Marka Knopflera i Dave Matthews Band), są też wspomniane klasyki Janusza Sikorskiego, Marka Szurawskiego czy Krzysztofa Jurkiewicza. Wszystkie wypadają tu świeżo - nawet Powroty (Słodki Całus od Buby), które przewijam, są moim zdaniem lepsze od oryginału.
Znów sprawdza się moja teoria, że jeśli przetrwamy zmiany, zwłaszcza te nieplanowane, i wytrwamy na ścieżce poszukiwań, to prędzej czy później pozytywny efekt „rewolucji” się objawi. Znienacka Project ma tych zmian za sobą parę, ale jeśli o mnie chodzi, to pozytywne efekty tych roszad, objawiają się właśnie tu i teraz, na tej płycie.
Skrzypce w składzie miały swoją rolę i czas (miły gest, że muzycy zaprosili do nagrań Anię Dębicką, czemu też nie Gosię Dubowiecką - drugą w historii zespołu skrzypaczkę?), ale to akordeon uzupełnia idealnie to nowe dla mnie oblicze zespołu i wyróżnia go na wrocławskiej scenie nie tylko „żeglarskiej” ale i folkowej w ogóle.
Płytę polecam. Są ujmujące historie, ciekawe aranżacje, brzmienia (gitary mają ten pazur - są przestrzenne, mocne, wybrzmiewają tak jak lubię - pełnią pudła - brawa za produkcję) i czuć tu folkowego ducha.
Czekam teraz na pełen, autorski koncert, w sali z dobrym odsłuchem, bo ta muzyka jak dla mnie, nie do kiełbasek.
Znienacka Project - „Od Bostonu po St’ Johns”, 2017, Znienacka Project