W tym roku jedynie otwierający całą imprezę minikoncert Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny” odbył się na przedprożu Dworu Artusa.
Poruszyła się Mała Scena
W kolejne dni mała scena Szant pod Żurawiem znajdowała się w końcu Długiego Targu, u stóp Zielonej Bramy. Ci, którzy sceptycznie podchodzili do tej zmiany – liczba przechodniów maszerująca pomiędzy sceną a widownią była bowiem momentami męcząca – zmienili zdanie, gdy tylko słoneczko przygrzało mocniej, brama zapewniła bowiem tak widzom, jak i wykonawcom błogi cień. Usytuowanie części koncertów w samym sercu pełnej turystów starówki ma zresztą niejedną zaletę – nie tylko doskonale reklamuje szanty i piosenki żeglarskie oraz sam gdański festiwal, ale też pozwala na znacznie bliższe obcowanie z wykonawcami, niż ma to miejsce na dużej scenie na Ołowiance. Jako widz, który bardzo lubi patrzeć muzykom na ręce, nie mogłam tego nie docenić. Ten kameralny klimat sprawdza się doskonale zwłaszcza w przypadku solistów takich jak Roman Tkaczyk czy mniejszych składów jak Szkocka Trupa (która w Gdańsku pojawiła się jako duet). Ale i większe zespoły spokojnie się zmieściły, nawet jeśli Fucus musiał zrezygnować na ten jeden występ z perkusji. Jedynym minusikiem tegorocznej edycji, jeśli o małą scenę chodzi, było to, że w niedzielę koncerty tam odbywały się w tym samym czasie co parada żaglowców na Motławie. Chciałby się człowiek rozdwoić, a nie może.
Konkurs był...
Nieodłącznym elementem Szant pod Żurawiem jest konkurs – jeden z nielicznych, jakie uchowały się na naszej polskiej scenie szantowej. W tym roku o nagrodę za „szantę premierową” walczyła czwórka finalistów. Choć w nazwie konkursu padło słowo „szanta”, tradycyjnej pieśni pracy nikt się już chyba nawet nie spodziewał, pojawiają się bowiem na konkursach coraz rzadziej. Tak czy inaczej to, co zaprezentowali uczestnicy, było interesujące i stało na wysokim poziomie.
Pierwszą nagrodę otrzymał zespół Kapitan Thorn, znany już choćby ze zwycięstwa na tegorocznym Szantograniu oraz występu na niedawnym Porcie Pieśni Pracy. Nagroda moim zdaniem w pełni zasłużona – widać, że Kapitan Thorn to nie debiutanci, ale świadomi muzycy gotowi na podbijanie folkowych scen. Zespół świetnie łączy różne style, jak choćby brawurowy mariaż muzyki irlandzkiej z melodiami rodem z naszych polskich Tatr. Wykazali się też odwagą, prezentując zupełnie nowe, bliższe oryginałowi tłumaczenie absolutnie już kultowej w przekładzie Marka Szurawskiego „Pieśni wielorybników” – i wybronili się!
Drugie miejsce zajęła Załoga Szklanego Jasia – grupa, co ciekawe, złożona z ojców wraz z synami, co dowodzi, że muzyka i żeglarstwo doskonale łączą pokolenia.
Na miejscu trzecim i czwartym uplasowali się natomiast dwaj soliści. Zdobywca brązu Bogdan Balcerzak, którego wielu z pewnością kojarzy z zespołu Niezbędny Balast, na scenie czuje się jak ryba w wodzie, podczas gdy Robert Krzyżanowski swoją przygodę ze sceną dopiero zaczyna. Obaj panowie jednak równie mocno przypadli mi do gustu ciekawymi, niebanalnymi tekstami i obu chętnie usłyszałabym ponownie.
A tak całkiem na marginesie
Wiele osób w środowisku wyraża żal wobec coraz mniejszej liczby konkursów dających szansę na zaistnienie nowym wykonawcom. Natomiast w Gdańsku, gdzie konkurs jest, i to o całkiem wysokim poziomie, oprócz jury na widowni była dosłownie garstka osób. Może ktoś krył się na tyłach w okolicy „wodopojów”, ale na ławkach liczba widzów nie przekraczała chyba nawet dziesięciu. Rozumiem, że i dzień upalny, i program festiwalu intensywny, ale tak sobie myślę, że jeśli chcemy mieć nowy „narybek” na tej naszej szantowej scenie, to fajnie byłoby bardziej wspierać tych, którym się chce.
Jeśli chodzi o festiwalowe gwiazdy
Nie sposób napisać o wszystkich, ponieważ jak to zwykle pod Żurawiem bywa, ich grono było liczne, różnorodne i na najwyższym poziomie. Takich gwiazd jak Atlantyda, Mechanicy Shanty czy Stare Dzwony wraz z Dominiką Żukowską nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Dlatego pozwolę sobie tylko na kilka komentarzy na temat występów, które najmocniej utkwiły mi w pamięci.
Moje dwa małe prywatne „odkrycia”
Są to Ania Ciaszkiewicz oraz zespół Fucus. „Odkrycia” w cudzysłowie, ponieważ nie byli to wykonawcy całkiem mi obcy, ale po raz pierwszy miałam okazję usłyszeć ich na żywo. Ania, którą wcześniej jedynie kojarzyłam, w Gdańsku z miejsca skradła mi serduszko. Jej przepiękny głos i równie ciekawe teksty sprawiają, że mimo iż wystąpiła dwukrotnie, nadal mi mało. Zespół Fucus z kolei słyszałam już w nagraniach z Shanties i kojarzyłam ich przede wszystkim z językiem kaszubskim, ale na żywo zaskoczyli mnie także swoją niesamowitą energią oraz łączeniem folkloru kaszubskiego z irlandzkim. A także niegasnącym entuzjazmem w próbach nauczenia nas kaszubskich refrenów, co przynajmniej w moim przypadku okazało się niezwykle trudnym zadaniem. Niby język podobny do naszego, a jakże karkołomny, kiedy trzeba szybko powtórzyć coś ze słuchu.
Pozostali w tyle nie zostali
Dużo nowości przywiozła do Gdańska Marta Kania. Dość dawno jej nie słyszałam – przynajmniej na żywo, bo płytę od czasu do czasu z przyjemnością sobie odświeżam – tymczasem wygląda na to, że Marta niedługo będzie już miała dość materiału na kolejny album – o ile już nie ma (ma! :D – przyp. red.). Oprócz własnych utworów na Ołowiance Marta wykonała też bardzo ładną piosenkę z tekstem Pawła Jędrzejki zatytułowaną „Łupinka orzecha”, na scenie towarzyszył jej mistrz flażoletów Andrzej Kadłubicki. Zaskakujących występów gościnnych było zresztą pod Żurawiem więcej – na przykład z zespołem Flash Creep zagrał „wypożyczony” z Formacji Connor. A jeśli o gościach mowa – trochę szkoda, że z Męskim Chórem Szantowym „Zawisza Czarny” tym razem nie udało się zobaczyć Joanny Knitter. Ale cóż, to tylko powód, żeby przyjechać za rok, nieprawdaż?
Wspomniana Formacja uraczyła nas między innymi „Winą Mikołajka”, entuzjastycznie przyjętą przez publiczność zarówno w Gdańsku, jak i przed paroma miesiącami na Shanties. Słysząc tę pozornie prostą piosenkę trzeci raz, nadal odkrywam w niej coś nowego, co tylko dowodzi, jak świetnym tekściarzem jest Krzysztof Jurkiewicz. Ciekawe teksty to też specjalność Wojciecha Biesiadeckiego, który nawet coś tak prozaicznego jak skręcenie kostki potrafi przerobić na chwytliwą piosenkę o tym, dlaczego marynarz nie powinien jeździć w góry. Z kolei jego „Trzydzieści dziewięć C” stanowiło wprost perfekcyjny utwór na tę upalną pogodę. Tropiki nie przeszkodziły też grającej w pełnym słońcu Trzeciej Miłości. Zespół przyjechał ze znacznie chłodniejszych rejonów i sądząc po ubraniach członków, nie był tak całkiem przygotowany na temperaturę rodem z piekarnika. A mimo to zwłaszcza Justyna i Jola miały taką masę energii, że spokojnie mogłyby nią obdzielić całą topiącą się w żarze publiczność.
Kolejnym zespołem, który powalił mnie w tym roku swoją energią, był Klang. I tak, wiem, to nic nowego, panowie bowiem są energetyczni zawsze i zawsze porywają. Mam do nich ogromną słabość, zwłaszcza do pieśni przedwojennych, które konsekwentnie ratują od zapomnienia i które też zapewniły im własną wyjątkową niszę. W Gdańsku jednak miałam wrażenie, że nawet bardziej niż zwykle Klang emanował niesamowitą energią i po prostu czarował każdą piosenką, tak pod Zieloną Bramą, jak i na scenie głównej, zarówno w repertuarze dla dorosłych, jak i tym dla dzieci. (Przyznać się, kto jeszcze potem cały dzień nucił „Idziemy do łazienki”?).
Znów ustanowiliśmy rekord
Byli też idealnym wyborem do tego, by poprowadzić stanowiące już nieodłączny element Szant pod Żurawiem bicie rekordu. W tym roku bowiem był to rekord na największą liczbę osób śpiewających razem „Morze, nasze morze”, a więc utwór pochodzący właśnie z czasów, którymi Klang szczególnie się interesuje. Rekord został pobity – było nas ponoć ponad 1300 gardeł – a zabawa była przednia. Wartym wspomnienia momentem był także ten, kiedy Klang zaśpiewał swojego „Szkota” ze specjalną dedykacją dla naszego rodzimego „Szkota”, czyli Henryka Czekały, znajdującego się wraz z nimi na scenie i radośnie reagującego na przezabawny tekst piosenki. Co ciekawe, Klang wystąpił w Gdańsku w dość niecodziennym składzie. Na basie zamiast Grzegorza Mazura usłyszeliśmy Krzysztofa Delikata (brat Pawła), zaś w miejsce Mirosława Szpyrki pojawił się najmłodszy nabytek zespołu – Bartek Piwowar. Nabytek bardzo obiecujący, o pięknym głosie i dorównującym mu uroku osobistym.
Białystok górą!
Jeden z najjaśniejszych punktów tegorocznej edycji stanowili też bez wątpienia The Pioruners. I nie piszę tego tylko dlatego, że pochodzą z mojego miasta. Po prostu ach, jak dobrze było usłyszeć te najbardziej klasyczne szanty w pięknym, tradycyjnym wykonaniu sześciu męskich głosów a cappella, z których do tego każdy z łatwością wciela się w rolę szantymena. Już kilka miesięcy temu podczas krakowskich Shanties wielki powrót Piorunersów został doceniony zarówno nagrodą im. Stana Hugilla za wierność szancie klasycznej, jak i entuzjastycznym przyjęciem przez publiczność, a żywiołowe reakcje widzów w Gdańsku dowodzą, że nie był to sukces jednorazowy. Brakuje trochę na tej naszej mokrej scenie takich właśnie zespołów i takiej klasyki, te tradycyjne pieśni pracy giną nam w tym naszym „folku morskim” i współczesnej piosence żeglarskiej, więc obecność zespołu The Pioruners bardzo cieszy. A poza tym – Białystok górą!
Liverpoolu nie pożegnaliśmy
Jedynym, czego odrobinę mi w niedzielę zabrakło, było tradycyjne zakończenie „Pożegnaniem Liverpoolu”. Zasada to może niepisana i niestanowiąca niczyjego obowiązku, jednak nie mogłam się oprzeć jakiemuś takiemu poczuciu pustki, kiedy po zakończeniu ostatniego koncertu po prostu się rozeszliśmy, nie zaśpiewawszy na kilkaset gardeł „A więc żegnaj mi, kochana ma...”
Należy jeszcze nadmienić, że Szanty pod Żurawiem mogą się poszczycić naprawdę solidnym zespołem akustyków – wszystkich wykonawców słychać było doskonale, a i oni sami przyznawali, że z ich strony wszystko brzmi, jak należy. To zaś, wbrew pozorom, wcale nie jest tak oczywiste. Do tego panowie od nagłośnienia, jak to określiło nawet jury konkursowe w swoim werdykcie, pracowali przez cały czas „w warunkach zbliżonych do wnętrza piekarnika”. Doceniamy i dziękujemy!
Pod fińskimi żaglami
No i na koniec wypada wspomnieć też o samych żaglowcach. Szanty pod Żurawiem towarzyszą bowiem zlotowi Baltic Sail, a jednostki zgromadzone na Motławie stanowią jedną z najważniejszych atrakcji imprezy. W tym roku było ich nieco mniej niż podczas mojej poprzedniej wizyty na festiwalu – nawet nieodłącznie kojarzący mi się z Gdańskiem „Generał Zaruski” powrócił dopiero pod koniec zlotu. Chociaż zdarzały się też niespodzianki – jak niezapowiedziane zjawienie się w Gdańsku szwedzkiej trójmasztowej „Alvy”, która bez wątpienia robiła wrażenie. Ogółem było więc jednak na co popatrzeć, spacerując pomiędzy koncertami po pobrzeżu. Udało mi się też „zaliczyć” rejs pod żaglami fińskiej „Joanny Saturny”, goszczącej na Baltic Sail już nie po raz pierwszy. Zabawa przednia, mimo że wiatr nie sprzyjał – po prostu go nie było.
Na naszym Facebooku znajdziecie kilka video z tegorocznego festiwalu. Natomiast kolejny Baltic Sail wraz z Szantami pod Żurawiem planowany jest na nieco wcześniejszy niż w tym roku termin: 7–10 lipca 2023 r. Warto zapamiętać tę datę, bo daję słowo – w Gdańsku po prostu trzeba być!