Festiwal "Nad Kanałem" czyli Sąsiedzi w Holandii

8 International Shantyfestival "Bie Daip" w Appingedam
Relacje Kamil Piotr Piotrowski 29 września 2009
Podczas premiery sąsiadowej płyty „Brocéliande” na PPP w 2008 r. po raz kolejny spotkałem się z zespołem Armstrong's Patent. Przedstawiłem im Sąsiadów, wręczyłem nasze płyty. Wtedy też padła luźna propozycja naszego przyjazdu do Holandii. Kilka miesięcy później Janneke Woldhius, manager Armstrongów i dyrektor International Shantyfestival „Bie Daip” przysłała oficjalne zaproszenie.

Cieszyłem się, ale i denerwowałem lekko, zastanawiając się jak moi przyjaciele z zespołu odbiorą „Bie Daip”, który przebiega zupełnie inaczej, niż polskie festiwale i jak przyjmie nas holenderska publiczność. Czy co najmniej tak dobrze, jak Segars, Perły i Łotry czy Banana Boat, grupy, które występowały tam przed nami?

Dawno, dawno temu

Małe miasteczko Appingedam na północy Holandii gościło mnie po raz pierwszy w 2004 roku. Uzupełniałem wtedy skład bytomskiej grupy Segars, uszczuplony o Wojtka Dutkiewicza. Nie był to mój pierwszy z Segarsami pobyt na festiwalu w Holandii, ale w charakterze wykonawcy – i owszem.
Sam festiwal różnił się znacznie od poprzednio odwiedzanych w Defzijl, Emmen czy Oberusell.

„Bie Daip” International Shantyfestival, organizowany wtedy po raz trzeci, zaskoczył mnie przede wszystkim składem zespołów i repertuarem. Do tej pory na holenderskich czy niemieckich festiwalach widywałem wieloosobowe chóry starszych panów, podśpiewujących sobie do akordeonów, gitar elektrycznych, a nawet perkusji. W Appingedam miałem okazję posłuchać wreszcie morskiego folku i prawdziwych szant w interpretacji bardziej tradycyjnej, w składach mniej rozbudowanych i w liczniejszej narodowościowo reprezentacji. Objawieniem dla mnie był zespół Four'n'Aft z Liverpoolu (byli później w Polsce na „Zęzie” w 2007 r. oraz na „Shanties” i „Euroszanty & Folk” w 2008 r.). Harmonie, w jakich śpiewał ten kwartet, były zupełnie inne od tego, co słyszałem dotąd w Polsce.

Bardzo spodobali mi się Australijczycy z Rocky River Bush Band i Bretończycy z Nordet (śpiewali w Polsce w 2005 r.). Na plus wyróżnili się też gospodarze – Armstrong's Patent. Śpiewali w mniejszym składzie i bardzo tradycyjnie. To, co na innych, odwiedzanych przeze mnie festiwalach zdarzało się sporadycznie – wspólne śpiewanie do godzin rannych – tu było czymś oczywistym i niemal obowiązkowym. Sam festiwal toczył się nie tylko na kilku scenach ulicznych czy na dużej scenie głównej, ale również na kanale („bie daip” w lokalnej gwarze znaczy „nad kanałem”), a dokładniej na pływającej barce. To, co zobaczyłem i usłyszałem w Appingedam, zmieniło radykalnie mój pogląd na szanty i morskie śpiewanie. Bardzo urzekł mnie ten festiwal, a przyjaźnie, które tam zawiązałem, trwają do dziś. Obiecałem sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Okazja trafiła się dopiero po pięciu latach.

Zmiany nad kanałem

Pierwsza zmiana, jaką zauważyłem po przybyciu na miejsce, to zmiana lokalizacji sceny głównej. Kolejne, to trzykrotnie więcej scen w mieście, aż 15 (prawie zrezygnowano ze śpiewania na ulicy na rzecz pubów) oraz dwukrotnie większa liczba zespołów (20 grup z 7 krajów: Polski, Holandii, Anglii, Norwegii, Walii, Francji i USA), a co za tym idzie, bardzo duża liczba koncertów. Podczas trzech festiwalowych dni odbyło się ich ponad 200, co sprawiło, że szanty i folk morski słychać było z każdego zakamarka miasteczka. Zmieniło się też Appingedam. Na miejscu dawnej sceny powstał hipermarket, nad kanałem wyrosło osiedle nowych domków, stary kościół nabrał nowego blasku. Na szczęście ludzie pozostali ci sami.

„Młyn” symbolem festiwalu

Po tegorocznej edycji „Bie Daip” młyn będzie mi się kojarzył nie tylko z wiatrakiem. Spodziewałem się, że nie jedziemy tam zagrać jednego koncertu, ale ich ilość w ciągu dnia trochę mnie przytłoczyła. Biegaliśmy jak w kieracie, z jednego pubu do drugiego, aż do późnych godzin wieczornych. W ciągu trzech dni daliśmy 12 koncertów (sic!), minimum dwudziestpięciominutowych. Nie mieliśmy za wiele czasu, by posłuchać innych wykonawców. Nawet w Bremie, gdzie odbywa się jeden z większych tego typu festiwali, tak nie było. Ale my nie damy rady? Daliśmy! I doskonale się przy tym bawiliśmy.

Podobało mi się...

W ciągu całego festiwalu udało mi się posłuchać znanych już polskim szantymaniakom Four'n'Aft z Anglii i Les Souillés de Fond de Cale z Bretanii. Nie zawiedli mnie Baggyrinkle z Walii, prezentując surowy folk morski i szanty (z tym śmiesznym walijskim akcentem). „Bound to South Australia” śpiewałem z nimi za każdym razem, gdy ich słyszałem. Rozbawiali mnie swoimi koncertami Fish and Ships z Norwegii, którzy sobotniego wieczoru zaprosili nas do wspólnego wykonania „All For Me Grogs”. Takich „mixów” zresztą było sporo. Słyszałem Les Souillés śpiewających z Banana Boat czy Armstrong's Patent z Four'n'Aft. W którymś pubie my wyciągnęliśmy Francuzów do wspólnego odśpiewania „Pique la baleine”, kiedy indziej nas z kolei w swoim secie „wypuścili na solo” chłopaki z The Young'uns.

Ten luz na scenie, nietrzymanie się sztywno ustaleń (poza czasowymi), wspólna zabawa zespołów i publiczności, to niewątpliwie atuty festiwalu. Szkoda, że nie słyszeliście jak holenderska publiczność wspólnie z Bananami wrzeszczała na całe gardło "Dayoooooooooooooh". Bariery językowej podczas ich koncertu nie było żadnej, i nie mam tu na myśli zawodowej angielszczyzny Pawła Jędrzejko.

Pub rządzi

Podczas koncertów pubowych bardzo przypadli mi do gustu balladowy Richard Grainger and The Endeavour Shantymen czy holenderski Paddy's Passion z tradycyjnym instrumentarium (m.in. akordeony, koncertina, bodhran).

Z tymi pubowymi koncertami to wyszła ciekawa sprawa. Pierwsze kilka koncertów graliśmy dla kilkunastu osób, które były już w pubie. Tak gdzieś od połowy soboty podążał za nami już mały tłumek widzów, by na ostatnich naszych koncertach w niedzielę wypełniać puby po brzegi. Podobnie było z innymi zespołami. Wygląda na to, że każdy miał swoją publiczność :). Ech, Holandia.

Na kanale

Miłym podsumowaniem drugiego dnia był rejs barką po kanałach Appingedam i zwiedzanie tego miasteczka od strony wody. A cośmy się w czasie tego rejsu naśpiewali, to nasze.

Festiwalowy smaczek

Wydarzeniem festiwalu był dla mnie koncert w odrestaurowanym kościele. Akustyka, charakter wnętrza i panujący tam nastrój sprawiły, że występy zespołów (bez nagłośnienia) były wyjątkowe. Zarówno Banana Boat (drugi obok nas reprezentant Polski), Sąsiedzi, Armstrong's Patent, Four'n'Aft, jak i Les Souillés de Fond de Cale wybrali na ten wieczór pasujące do miejsca utwory. Mrowienie na skórze wywołało „Requiem…” Bananów, także ich „Projdi vilo”, które słyszałem po raz pierwszy, zrobiło na mnie spore wrażenie. My zaśpiewaliśmy pieśń „Bóg w nas” (z repertuaru czeskiej grupy Ginevra). Miałem sporą tremę (mam nadzieję, że nie było tego słychać). Wszyscy zabrzmieli wyjątkowo, jednak niekwestionowaną gwiazdą tego koncertu był zespół The Young'uns. O młodych Anglikach z Hartlepool słyszałem już sporo dobrego, ale to, co usłyszałem tam w kościele, to było coś, czego rzadko zdarza mi się doświadczyć. Podczas ich występu ciarki miałem niemal cały czas. Barwa i brzmienie głosów, dynamika, aranżacje i kontakt z publicznością – wszystko najwyższej próby. Polecam ich gorąco.

Kuba wodzirej

Oczywiście festiwal to nie tylko te oficjalne koncerty, ale również życie pozasceniczne. W tym roku puby także huczały każdego dnia od szant i pieśni morza aż do białego rana, a dyskusjom o muzyce, śpiewaniu i żeglowaniu nie było końca. Długo będę wspominał naszego Kubę, który nauczył cały pub refrenu piosenki Kultu „Lewe lewe loff” (czy jakoś tak) i odśpiewał ją o trzeciej nad ranem, stojąc na stole ponad tłumem :))) A tłum, ku mojemu zaskoczeniu, śpiewał: „Lewe, lewe, lewe, loff, loff, loff, loff” :)))

Wszyscy razem

Finałowy koncert to tradycyjne „all hands on deck”. Wygląda to jednak trochę inaczej niż u nas. Na czas „all hands” wszystkie koncerty się kończą. Każdy zespół ma obowiązek stawić się na scenie i wykonać jeden, dowolny utwór ze swojego repertuaru. Zwykle jest to jakaś ogólnie znana szanta, czasami utwór, który spodobał się publiczności na festiwalu. Reszta wykonawców dołącza się w refrenach. Panuje wspaniała atmosfera, mieszają się języki, składy. W tym roku „all hands” w Appingedam trwał prawie dwie godziny. Na małej scenie stawiła się ponad setka ludzi, był niesamowity ścisk ale bawiliśmy się doskonale.

Pamięci Johnna Collinsa

Ósma edycja International Shantyfestival „Bie Daip” była, jak i poprzednie, prawdziwą ucztą dla miłośników tradycyjnego grania i śpiewania. Była też hołdem oddanym, zmarłemu niedawno, Johnny'emu Collinsowi. Dedykowano mu ostatni niedzielny koncert i okolicznościowe CD, na którym znalazły się utwory wszystkich 20 uczestników „Bie Daip 2009”. Johnny Collins był zaproszony do Appingedam. Niestety.

W głowie ciągle szumi, jeszcze by się chciało...

To był nasz pierwszy wyjazd zespołowy na zagraniczny festiwal. Uważam, że jak na pierwszy raz nie mogliśmy trafić lepiej, jeśli chodzi o kontakt z zespołami, organizatorami. Nie mogliśmy trafić też lepiej, by posłuchać szant i morskiego folku w różnych interpretacjach – bliskich naszemu stylowi. Po rozmowach, jakie toczyliśmy w drodze powrotnej, wnoszę, iż wszystkim Sąsiadom bardzo się podobało i że nabrali ochoty na kolejne wyjazdy.

Wracaliśmy ze zdartymi gardłami, z wieloma nowymi płytami (wymienialiśmy się, gdzie tylko się dało) i, co chyba najważniejsze, z adresami nowych przyjaciół i propozycjami przyjazdu na kolejne festiwale do Holandii, Norwegii, Niemiec, Irlandii. Ale najbardziej ucieszył nas czekający po powrocie na nas mail od Janneke i Armstrong's Patent, iż mamy sobie już rezerwować termin w 2011 roku, bo „musicie tu być koniecznie”.
No to pewnie będziemy!

Słów parę na koniec

Nie zawiodłem się na „Bie Daip”. Moje oczekiwania wobec pobytu na tym festiwalu zostały spełnione po wielokroć. Rozmach, organizacja, zaproszone zespoły i ich repertuar, odbyte rozmowy, wymienione doświadczenia, spotkania w czasie wolnym, wszystko było tak, jak sobie wyobrażałem. Cieszę się, że „Armstrongi”, z przesympatycznym małżeństwem Janneke i Hero na czele, mimo wszechobecnego kryzysu nie obniżyli jakości festiwalu. Rokuje to dobrze na przyszłość.
Na żadnym polskim festiwalu nie usłyszycie tylu tradycyjnych morskich pieśni, na żadnym polskim festiwalu nie usłyszycie tylu zagranicznych wykonawców (połowa grup pochodziła spoza Holandii). Dlatego gorąco polecam ten festiwal. Zwłaszcza tym, którzy tęsknią za starymi dobrymi czasami ;), a te plus-minus 1000 km nie powinno stanowić problemu.

VIII International Shantyfestival „Bie Daip”, 28-30.08.2009 r., Appingedam (Holandia)

Źródło: artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Szantymaniak.pl, 9.09.2009
Tekst: Kamil Piotrowski | Zdjęcia: Kamil Piotrowski, Justyna Owczarek, Wilfried Gorisch

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: