Na początku maja świat wielbicieli folku obiegła wiadomość o śmierci Gordona Lightfoota. Ten legendarny kanadyjski bard przez sześćdziesiąt pięć lat swojej aktywności zawodowej napisał wiele piosenek do dziś uważanych za kultowe. Wśród nich znalazły się także utwory poświęcone wodzie i statkom, w tym najsłynniejszy „Wreck of the Edmund Fitzgerald”, nieco może mniej znane „Ghosts of Cape Horn”, czyli „Duchy z przylądka Horn”, oraz bohaterka niniejszego artykułu, opiewająca smutny koniec parowca „Yarmouth Castle”.
Z Miami do Nassau
SS „Yarmouth Castle” był amerykańskim parowcem pasażerskim zbudowanym w 1927 roku. Pięć pokładów, w tym trzy pasażerskie i jeden przystosowany do przewozu samochodów, mieściło między innymi bibliotekę, salę balową i taras z kawiarnią, a korzystać mogło z nich nawet 750 pasażerów.
Pierwotnie ochrzczony „Evangeline” statek pływał początkowo ze wschodniego wybrzeża USA do Yarmouth w Nowej Szkocji (Kanada) – stąd zapewne wzięła się jego późniejsza nazwa. W trakcie II wojny światowej przewoził żołnierzy amerykańskich m.in. do Casablanki i innych portów Afryki, a po nastaniu pokoju powrócił do obsługi pasażerów. W latach 50. przeszedł pod banderę liberyjską, a w 1963 r. panamską, gdzie już pod nową nazwą „Yarmouth Castle” rozpoczął służbę jako statek wycieczkowy na linii Miami–Nassau (Bahamy). Niemłody już i zmieniający właścicieli parowiec był w coraz gorszej kondycji. Przeszedł drobny remont, ale większa przebudowa nie wchodziła w grę – gdyby zastąpić drewniane elementy stalowymi, statek stałby się za ciężki. Rejestracja pod obcą banderą pozwalała zaś zarówno na uniknięcie amerykańskich podatków, jak i ominięcie pewnych procedur bezpieczeństwa. To wszystko okazało się dla „Yarmouth Castle” tragiczne w skutkach.
Kabina numer 610
12 listopada 1965 r. „Yarmouth Castle” dowodzony przez 35-letniego kapitana Byrona Voutsinasa wyruszył w swój ostatni rejs. Płynął do Nassau, a na pokładzie miał 552 osoby (376 pasażerów i 176-osobową załogę). Po północy w kabinie numer 610, pełniącej funkcję tymczasowego magazynu, wybuchł pożar. Jako prawdopodobną przyczynę podaje się ładunek sięgający zbyt blisko umieszczonej pod sufitem żarówki i nieosłoniętych przewodów. Ładunek ten stanowiły głównie zapasowe materace, meble takie jak krzesła oraz puszki z farbą. Były to zatem przedmioty stosunkowo łatwopalne, a w kabinie 610 nie było sprawnego zraszacza.
Wachta pełniąca tamtej nocy służbę nie sprawdziła statku dość dokładnie, pożar długo pozostawał zatem niewykryty. Dopiero kiedy dym zaczął się rozprzestrzeniać przez system wentylacji i zauważono go w maszynowni oraz kilku kabinach pasażerskich, załoga rozpoczęła pooszukiwanie jego źródła. Przez ten czas ogień zdążył się już jednak rozprzestrzenić. Gaśnice nie były wystarczające do jego opanowania, podobnie jak system zraszaczy – o ile w ogóle się aktywował (znalazłam sprzeczne źródła) – węże miały zaś zbyt niskie ciśnienie, zresztą nie wszystkie nawet działały. Podczas gdy załoga bez powodzenia próbowała opanować ogień, grupa gości bawiła się jeszcze w sali balowej, gdzie kończyła się dopiero impreza. Dowiedzieli się o pożarze, kiedy przybiegł do nich z krzykiem poparzony pasażer. Pozostali, zwłaszcza ci z dalszych kabin, nadal spokojnie spali, nieświadomi sytuacji.
Kapitan zawsze schodzi ostatni?
Kapitan „Yarmouth Castle” dowiedział się o pożarze stosunkowo późno. Jedne źródła twierdzą, że w ogóle nie wydał rozkazu podniesienia alarmu, inne – że zrobił to, ale uszkodzone systemy już nie działały. Bez wątpienia ogień rozprzestrzeniał się po drewnianych trzewiach statku niezwykle szybko. Nim kapitan i oficerowie zdążyli się zorientować w sytuacji, było za późno na wezwanie pomocy, płomienie bowiem zajęły już mostek. W tych okolicznościach kapitan Voutsinas uznał sytuację za beznadziejną i podjął decyzję o opuszczeniu statku, nie powiadomiwszy o pożarze śpiących pasażerów ani reszty załogi. Wraz z kilkoma towarzyszami spuścił po prostu jedną z szalup ratunkowych na wodę i ewakuował się, pozostawiając „Yarmouth Castle” i kilkaset osób na jego pokładzie na pastwę płomieni. (Jak potem twierdził, zamierzał dotrzeć do innego statku i wezwać pomoc, lecz prowadzący późniejsze śledztwo nie przyjęli tych wyjaśnień, uznając kapitana za winnego tego oraz innych rażących zaniedbań – o tym jednak za chwilę).
Krytykując działanie kapitana, nie sposób jednak nie oddać honoru pozostałej na statku załodze. Część faktycznie poszła śladem dowódcy i salwowała się ucieczką. Inni natomiast podjęli heroiczną próbę ewakuacji pasażerów – niektórzy z marynarzy oddali im nawet własne kamizelki ratunkowe. Akcja była jednak niezwykle trudna, nie tylko ze względu na szybko rozprzestrzeniający się pożar, ale także przez wychodzące na jaw kolejne zaniedbania. Jakiś czas wcześniej „Yarmouth Castle” pokryto świeżą farbą – nie usunąwszy przedtem poprzednich jej warstw. Gruba powłoka farby uczyniła wnętrze statku jeszcze bardziej łatwopalnym, zakleiła okna w kabinach tak, że niektóre nie dały się otworzyć, a także uniemożliwiła spuszczenie części łodzi ratunkowych.
W momencie wybuchu pożaru w pobliżu „Yarmouth Castle” na tym samym kursie znajdowały się dwa inne statki: fiński frachtowiec „Finnpulp” i amerykański pasażerski „Bahama Star”. Ich załogi dostrzegły dym i ogień z daleka, a kapitanowie John Lehto i Carl Brown zawiadomili straż przybrzeżną i natychmiast sami rozpoczęli akcję ratunkową. Dzięki ich działaniom udało się ocalić aż 465 osób. Jedną z pierwszych był kapitan Voutsinas, którego wybawcy przyjęli raczej chłodno. Podobno nie chciano go nawet wpuścić na pokład, przypominając, że jego obowiązkiem jest wrócić na swój statek i zadbać o ludzi, których tam zostawił.
Pomoc przybyła w samą porę. Rankiem 13 listopada – około sześciu godzin od wybuchu pożaru – strawiony ogniem wrak „Yarmouth Castle” przechylił się i poszedł na dno. Liczba ofiar wyniosła 90 (87 na miejscu i 3 w kolejnych dniach w szpitalu), w tym dwoje członków załogi (stewardessa i lekarz). To dużo, ale i tak mniej, niż można by się było spodziewać w tak trudnej i niebezpiecznej sytuacji.
Wrak statku do dziś nie został odnaleziony – to, co zostało z niego po spaleniu się drewnianej nadbudowy, leży prawdopodobnie na znacznej głębokości. Wraz z nim na dnie Atlantyku spoczywa także większość ciał.
Mądry urzędnik po szkodzie
Raport z przeprowadzonego po tragedii śledztwa wykazał liczne zaniedbania kapitana i jego współpracowników, m.in. zbyt późne wykrycie pożaru, niewszczęcie alarmu, brak zorganizowanej akcji gaśniczej i ewakuacyjnej, a wreszcie porzucenie statku wraz z pasażerami. System alarmowy był na tyle prosty, że ogień bardzo łatwo wyłączył go z użytku. Nie w każdej kajucie znajdowały się kamizelki ratunkowe, pasażerów nie poinformowano o procedurach ewakuacyjnych, na pokładzie nie było w ogóle dmuchanych pontonów, a łodzie ratunkowe były trudno dostępne, nie mówiąc już o wyżej wspomnianej farbie pokrywającej liny, która uniemożliwiła spuszczenie części z nich na wodę. W załodze był tylko jeden radiooficer zamiast wymaganych dwóch (w momencie wybuchu pożaru spał, a zanim się obudził i dotarł na miejsce, mostek był już w ogniu). Nie zamknięto drzwi przeciwpożarowych, system zraszaczy był niewystarczający i źle utrzymany, tak samo jak węże gaśnicze. Nie bez znaczenia był także fakt, że w konstrukcji „Yarmouth Castle” przeważały elementy drewniane.
Jak już wspomniałam, mimo że statek przewoził amerykańskich turystów, pływał pod banderą panamską, przez co musiał spełniać znacznie mniej rygorystyczne przepisy w zakresie bezpieczeństwa. Dopiero tragedia „Yarmouth Castle” doprowadziła do dyskusji na ten temat i w efekcie – do aktualizacji zapisów Międzynarodowej konwencji o bezpieczeństwie życia na morzu (SOLAS). Wprowadzone zmiany dotyczyły nie tylko procedur bezpieczeństwa oraz kontroli, ale i samego budulca statków pasażerskich – w myśl nowych przepisów statek przewożący więcej niż 50 pasażerów, którzy spędzają noc na pokładzie, musi być zbudowany w całości z niepalnych materiałów. Wciąż istnieją jednak kraje, które nie podlegają SOLAS, takie jak m.in. Boliwia, Liban i Sri Lanka, a proceder rejestrowania w nich statków, by obejść przepisy, nadal ma miejsce.
„Yarmouth Castle” upamiętniony
Wkrótce po opisanych wydarzeniach Gordon Lightfoot natrafił na artykuł poświęcony zatonięciu „Yarmouth Castle” w amerykańskim magazynie „Life” i, zainspirowany przeczytaną historią, postanowił napisać balladę o tragicznym ostatnim rejsie tego statku. Tekst piosenki przedstawia historię naprawdę wiernie. Pojawiają się w nim wzmianki o nawet takich szczegółach jak farba i słabe ciśnienie wody w wężach. Z dwóch statków uczestniczących w akcji ratunkowej wspomniany został wprawdzie tylko „Bahama Star”, być może dlatego, że podjął znacznie większą liczbę rozbitków (373 osoby, podczas gdy „Finnpulp” – 92 osoby). A może po prostu nazwę fińskiego frachtowca było trudniej wkomponować w tekst?
Rzetelny przekaz jest tu bowiem rzecz jasna ubrany w poetycki strój. Na emocje słuchacza doskonale działa personifikacja statku, który woła o pomoc, lecz nikt nie jest w stanie w porę zrozumieć jego wołania. Ciekawe jest także porównanie jęku płonącego „Yarmouth Castle” do płaczu dziecka – porównanie, które zostało zaczerpnięte właśnie ze wspomnianego artykułu. Inspiracji treściami z „Life” można zresztą znaleźć w piosence Lightfoota więcej, w obu tekstach pojawia się na przykład ten sam cytat z kapitana mówiącego do bosmana „Jesteśmy zgubieni”.
Jako pierwszy wydał „Ballad of Yarmouth Castle” nie autor piosenki, a George Hamilton IV, który umieścił ją na swoim albumie „Folksy” z 1967 roku. W 1969 roku natomiast utwór pojawił się na pierwszym solowym albumie live Lightfoota, zatytułowanym „Sunday Concert”. Gordon nigdy nie nagrał wersji studyjnej, być może dlatego piosenka jest znacznie mniej znana od utworu „Wreck of Edmund Fitzgerald”?
Przeczytaj także artykuł „Jak zatonął »Edmund Fitzgerald«”.
Choć z drugiej strony nie można nazwać jej zapomnianą – jest ponoć nawet wykorzystywana jako pomoc dydaktyczna w kanadyjskich szkołach. To zresztą można także uznać za potwierdzenie rzetelności przedstawionej historii. Lightfoot po mistrzowsku połączył fakty z poezją, tworząc piosenkę, obok której nie sposób przejść obojętnie. Nie sądzę, żeby bez niej o tragedii „Yarmouth Castle” pamiętałoby dziś tyle osób.
Na koniec jeszcze ciekawostka – „Yarmouth Castle”, jeszcze jako „Evangeline”, pojawia się w pierwszym filmie z serii o Jamesie Bondzie, czyli „Doktorze No” z 1962 roku. Wypatrujcie go około 28 minuty filmu, w tle sceny, w której Bond po raz pierwszy rozmawia z Quarrelem w porcie w Port Royal.