25-lecie zespołu Klang

26. Dni Kultury Marynistycznej w Rzeszowie
Relacje Katarzyna Marcinkowska 6 grudnia 2022
Klang Fot. Katarzyna Marcinkowska
„Morski hymn Rzeszowa” brzmi zupełnie inaczej, gdy słucha się go w rodzinnym mieście Klangu. A kiedy do tego okazją jest 25-lecie działalności zespołu, to atmosfera jest podwójnie magiczna. W gościnnych murach kina „Zorza”, gdzie odbywały się  26. Dni Kultury Marynistycznej, nie zabrakło niespodzianek i wzruszeń, a przede wszystkim – dobrej muzycznej zabawy.

Z jakiegoś powodu rzeszowski festiwal kojarzy mi się z „moją” Kopyścią – wprawdzie na mniejszą skalę, ale wyczuwam tu ten sam niespieszny i serdeczny klimat, którego na „wielkich” festiwalach czasem brak. Urok ściany wschodniej? Być może. Rzeszów z Białymstokiem ma jak dla mnie co nieco wspólnego. Różnic też jednak rzecz jasna nie brakuje. Począwszy od tego, że jak sama nazwa wskazuje, Dni Kultury Marynistycznej to nie tylko weekendowy festiwal. Przez cały tydzień organizatorzy, czyli członkowie zespołu Klang, pracują nad krzewieniem kultury marynistycznej wśród rzeszowian, a szczególnie dzieci i młodzieży. I praca najwyraźniej przynosi rezultaty, bo publiczność dopisuje. Ta duża i ta mniejsza – piosenki i tańce marynarskie w organizowanym dla młodych adeptów konkursie wykonywało ponoć ponad 200 uczestników. Poza tym – i tu kolejna różnica między Dniami Kultury Marynistycznej a Kopyścią – Klang i jego festiwal wyraźnie cieszą się wsparciem lokalnych władz, które zapewne doceniają, ile panowie robią dla promocji miasta.

Zaczęło się od ballad
Tak naprawdę zaczęło się tydzień wcześniej koncertem zespołu Zejman i Garkumpel w Radiu Rzeszów. Ponieważ jednak ja dotarłam do Rzeszowa dopiero w kolejny weekend, będący zwieńczeniem imprezy, dla mnie festiwal rozpoczął się piątkowym koncertem ballad. Bardzo lubię, gdy ten delikatniejszy i bardziej liryczny odłam piosenki żeglarskiej otrzymuje swój osoby dzień. Dzięki temu bowiem te piękne przecież utwory o interesujących, nieraz naprawdę głębokich tekstach mają szansę wybrzmieć, jak należy, a publiczności łatwiej skupić się na ich treści, gdy nie są przerywane dynamiczniejszymi występami.

Koncert otworzyli The Nierobbers, którzy zagrali bardzo solidny set złożony zarówno z piosenek znanych z ich debiutanckiej płyty, jak i nowszych. Panowie mają swój styl i nie sposób go nie lubić, zwłaszcza że wbrew nazwie wcale tego lenistwa w ich graniu nie słychać. No a solówek Łukasza Zięby mogłabym słuchać bez końca.

Jeśli już o solówkach pieszczących uszy słuchaczy mowa – kolejnym artystą piątkowego koncertu był Roman Tkaczyk. Roman, choć jak sam skromnie twierdzi, na dużych scenach czuje się nieswojo, potrafi zaczarować dźwiękami swojej gitary tak bardzo, że i tak nikt nie zwróci uwagi na jego ewentualną tremę. Podczas koncertu również zaprezentował piosenki ze swojego pierwszego albumu oraz kilka nowszych, w tym nostalgiczne „Drewniaki”, znane już z wirtualnej edycji krakowskich Shanties 2021, podczas których ta piosenka zadebiutowała. Zakończył zaś pięknym coverem utworu „Sto pierwszy toast za zdrowie morza” Andrzeja Koryckiego, zapowiadając tym samym kolejnych wykonawców…

...A tych nikomu przedstawiać nie było trzeba. Andrzej Korycki i Dominika Żukowska jak zwykle scenę wzięli szturmem i nie zajęło im dłużej niż chwilę, by cała widownia śpiewała wraz z nimi. W efekcie wypuściliśmy Dominikę i Andrzeja dopiero po trzecim bisie (choć Andrzej ze zwykłym dla siebie humorem sugerował, że zawsze można zamknąć się w „Zorzy” od środka i grać do rana – jubilaci z pewnością mieli już przecież zgromadzone na imprezę zapasy). Jak to się nieraz zdarza przy takich konfiguracjach, sporo osób przyszło przede wszystkim na koncert tego duetu, natomiast nie bez satysfakcji podsłuchałam kilka różnych rozmów w kuluarach, podczas których rozmówcy komentowali, niektórzy wręcz z zaskoczeniem, jak bardzo podobali im się również Roman i Nierobbersi. Funkcja edukacyjna festiwalu zaliczona zatem na piątkę!

25 lat minęło
Sobotni koncert finałowy należał bez wątpienia do Klangu. Ale nim szanowni jubilaci na dobre zawładnęli sceną, mogliśmy na niej usłyszeć kolejno Perły i Łotry oraz Atlantydę. Oba zespoły wystąpiły pod hasłem powrotów – do Pereł po długiej nieobecności wrócił Adam Saczka, z Atlantydą natomiast znów zagrał na banjo Piotr Bułas (od paru lat „etatowym” bandżystą zespołu jest Paweł Klin). Oba zespoły zaprezentowały się na doskonałym poziomie – co nikogo chyba nie dziwi – następnie zaś przyszedł czas na bohaterów wieczoru. Taki jubileusz wymaga jednak godnej zapowiedzi, Klang zaprosił więc do konferansjerki Michała Juszczakiewicza (Szanty pod Żurawiem), który z właściwym sobie wdziękiem poprowadził nas przez ten wieczór emocji.

Zaczęło się – tradycyjnie – od początku, a dokładniej od początków istnienia Klangu. Aby przypomnieć swój debiut, panowie wyszli na scenę w harcerskich mundurkach i zaśpiewali piosenkę, z którą jeszcze jako reprezentacja swojej drużyny, a nie zespół Klang, wystąpili na swoim pierwszym konkursie. To nie było zresztą jedyne z zaskoczeń, jeśli o chodzi historię ich udziału w konkursach wszelkiej maści. Wiedzieliście na przykład, że – jeszcze pod nazwą Ognie Świętego Elma – wystąpili na konkursie piosenki religijnej (jako że marynistycznych na Podkarpaciu brakło, póki nie zorganizowali własnego)? Albo że wykonywali kiedyś słowacką piosenkę ludową (i to przed słowacką publicznością)? Oba te utwory także mieliśmy okazję podczas koncertu jubileuszowego usłyszeć, co było nie lada gratką.

Opowieści „ostatnich polskich rewelersów”

Scenariusz wieczoru poprowadził nas płynnie przez całą historię zespołu, prezentowaną w formie gawęd przez prowadzącego oraz samych członków. Przeplatany tymi opowieściami był pełny przekrój twórczości Klangu, a nazbierało się tego przez dwadzieścia pięć lat całkiem sporo. Oprócz wyżej wymienionych „bonusów” pojawiły się i piosenki wykonywane a cappella, i z towarzyszeniem instrumentów, tradycyjne morskie i lądowe oraz autorskie, przedwojenne szlagiery oraz kilka przykładów z repertuaru dla dzieci. (Znów będę, cholerka, przez najbliższe tygodnie nucić „Idziemy do łazienki”… Ale to tylko świadczy o tym, jak te utwory są chwytliwe).

Pięknym momentem było pojawienie się na scenie prawie wszystkich byłych członków zespołu i wspólne odśpiewanie przez ten poszerzony skład „Horyłki”, która zabrzmiała jeszcze energetycznej niż zwykle. Wśród gości Klangu pojawił się też znakomity bard i gitarzysta Władysław Serafin, który jak się okazało, wspierał dawniej zespół podczas nagrywania materiału na ich płyty. Podczas koncertu zapewnił Klangom akompaniament do ich wykonania „Klipra Sue”, a następnie już solo zaśpiewał doskonale komentującą rzeczywistość „Balladę o marynarzach z Titanica”, pozostając tym samym nadal w morskich klimatach.

Całość zwieńczyły oczywiście liczne gratulacje i prezenty (na przykład żony członków zespołu podarowały im alkohol – i to, jak stwierdzili obdarowani, samo w sobie świadczy o wyjątkowości tego święta), gromkie „Sto lat” oraz tort – na tyle ogromny, że spokojnie wystarczyło go i dla publiczności. A potem, cóż, tradycyjne „Pożegnanie Liverpoolu” i trzeba było się w końcu rozejść – panowie, jak mniemam, do dalszego świętowania, na co bez wątpienia zasłużyli, a pozostali… na przykład do pisania relacji z tego wydarzenia ;)

Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, drogie Klangi! Czekamy na wasze kolejne koncerty i trzymamy kciuki, by zespół i festiwal nadal się rozwijały.

Galeria

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: