Z Rajgrodu do Łomży

SzantygRaj… nad Narwią
Relacje Katarzyna Marcinkowska 4 sierpnia 2025
Nagle Fot. Katarzyna Marcinkowska
Po kilkuletniej przerwie łomżyńskie bulwary ponownie rozbrzmiały dźwiękami szant i piosenki żeglarskiej. Dawne „Szanty nad Narwią” powróciły w nowej odsłonie – jako bliźniaczy festiwal rajgrodzkiego „SzantygRaja”. Dwa dni zabawy, koncert dla dzieci, a nawet konkurs dla debiutantów – powrót szant nad Narew odbył się z rozmachem, który zaostrzył apetyt na kolejne edycje.

Idea zorganizowania w Łomży festiwalu szantowego z prawdziwego zdarzenia po raz pierwszy zrodziła się pięć lat temu, a za sterami tego przedsięwzięcia stał wówczas Wojtek Winko z Lokalnej Organizacji Turystycznej. „Szanty nad Narwią” okazały się sukcesem, jednak wskutek niesprzyjających wiatrów po zaledwie trzech edycjach projekt musiał zostać odłożony na półkę. Czekałam na jego powrót z niecierpliwością – i udało się, choć w sposób, którego nikt się chyba nie spodziewał.

O początkach łomżyńskiego festiwalu przeczytacie w artykule „Nad Narwią po raz pierwszy”.

Z Rajgrodu do Łomży

Kiedy łomżyńskie „Szanty nad Narwią” przechodziły (jak się na szczęście okazało – chwilowo) do historii, zupełnie inna ekipa, z motorem napędowym w osobie Bogdana Piorunka (The Pioruners), zabrała się do rozkręcania kolejnego festiwalu – tym razem w Rajgrodzie, nazwanego od jego lokalizacji „SzantygRajem”.

Naszą relację z pierwszej edycji tej imprezy znajdziecie w tekście „SzantygRaj w Rajgrodzie za nami”.

W tym roku szanty powróciły nad Jezioro Rajgrodzkie już po raz trzeci, choć w nieco uboższej niż w ubiegłych latach formule. W międzyczasie natomiast gdzieś pomiędzy Łomżą a Rajgrodem nawiązany został dialog, a jego rezultatem były narodziny festiwalu „SzantygRaj nad Narwią” – niejako kontynuującego tradycję poprzednika, choć organizowanego już przez Miejski Dom Kultury – Dom Środowisk Twórczych w Łomży.

Scena festiwalowa ponownie stanęła tuż nad brzegiem Narwi, na urokliwych łomżyńskich bulwarach obfitujących w widoki… oraz komary i jętki (na to jednak spuśćmy zasłonę milczenia – na szczęście uczta muzyczna wynagrodziła z nawiązką tę ucztę owadzią). Skala wydarzenia za to urosła – „SzantygRaj nad Narwią” to już impreza dwudniowa, z dwoma koncertami głównymi, koncertem dla dzieci, a także konkursem dla debiutantów. Zwłaszcza to ostatnie należy moim zdaniem podkreślić, bo tych konkursów nie mamy tak znowu dużo.

Pierwszy nadnarwiański konkurs szantowy

Konkursowicze dopisali – w „szantowe” szranki stanęło aż dziewięć podmiotów wykonawczych, a poziom był w miarę wyrównany, choć nie ukrywam, że miałam swoich faworytów. I od nich zresztą chciałabym zacząć. Słowo „szantowe” nie bez powodu wzięłam w cudzysłów – usłyszenie w konkursie czegoś, co choćby przypomina tradycyjną szantę, niemalże graniczy już z cudem. To jeden z powodów, dla którego młody krakowski zespół Nagle z miejsca podbił moje serduszko. Nie śpiewali wprawdzie stricte pieśni pracy (choć coś czuję, że daliby radę), ale było w ich na wskroś folkowych utworach coś takiego, co od razu skojarzyło mi się z Czterema Refami. Kierunek obrali świetny i już teraz prezentują się bardzo ciekawie, trzymam więc kciuki za ich dalszy rozwój. Ostatecznie zajęli drugie miejsce, ustępując jedynie bardziej doświadczonym Kaszalotom z Koszalina. Otrzymali też nagrodę specjalną: całoroczną promocję w Radiu Danielka.

Fragmentu występu Nagli podczas festiwalu „SzantygRaj nad Narwią” możecie wysłuchać na naszym Facebooku.

Trzecie miejsce zdobył także jeden z moich faworytów: duet gitarowy Jacek Dębicki i Robert Jankowski. Panowie zagrali bardzo klimatycznie, zdecydowanie mogłabym posłuchać tych gitar dłużej.

Wyróżnienia otrzymali Marcin Kaszubat – jak zwykle bijący rekordy w liczbie instrumentów używanych podczas jednego występu przez jednego muzyka – oraz duet o jakże wdzięcznej nazwie Wiecznie Niewyspani – także bardzo przyjemny w odbiorze, choć na jego niekorzyść odrobinę przemawiał fakt, że jako jedyni nie mieli autorskich utworów.

Spośród podmiotów nienagrodzonych chciałabym jeszcze wyróżnić łomżyński zespół Korsan Brothers – przypadły mi do gustu prezentowane przez nich bluesowe klimaty. A także nową, rodzinną odsłonę Zwrotu przez Twarz z bardzo młodym, bo zaledwie kilkuletnim cajonistą. Fajne ma chłopak dzieciństwo!

Od konkursów do gwiazd

Dwa kolejne zespoły jeszcze niedawno startowały w konkursach, a dziś już występują z powodzeniem w głównych koncertach u boku największych legend. Mowa o Drugiej Wachcie oraz Zrefowanych. Ci pierwsi „wypłynęli” na festiwalowe wody zaledwie rok temu i od razu zdobyli Grand Prix białostockiej „Kopyści”, a niedługo potem także pierwsze miejsce w II edycji rajgrodzkiego „SzantygRaja”. Wygrali też przegląd konkursowy tegorocznych „Shanties” i myślę, że te wszystkie nagrody najlepiej świadczą o tym, że to zespół w pełni gotowy na to, by abordażem wziąć żeglarskie sceny. Mają swój styl, klimat i spójną tematykę, skupioną w większości na polskich oldtimerach i ludziach z nimi związanych.

Zrefowani natomiast narodzili się w mrokach ostatniej pandemii. Teraz wracają na sceny po przerwie spowodowanej powiększeniem się załogi o nowego członka, już kilkumiesięcznego kapitana Aleksandra. Wracają z nową energią (którą zresztą hojnie obdzielali widownię nie tylko ze sceny, ale także i pod nią, rozkręcając imprezę taneczną podczas występów kolejnych zespołów), nowymi, jeszcze lepiej dopracowanymi pirackimi kostiumami, a przede wszystkim nowym materiałem, na czele z energetycznym „Skrzypkiem” oraz klimatycznym „Śpiewem tamtych fal” (org. „Waves Away” grupy Ye Banished Privateers). Krótko mówiąc, tęskniłam i wspaniale było móc znowu ich usłyszeć.

Zapraszamy do zapoznania się z recenzją „Zrefowani z debiutancką płytą”.

Dwa ostatnie zespoły sobotniego koncertu to już prawdziwe legendy żeglarskich scen. Flash Creep, w składzie prawie pełnym, bo jedynie bez banjo, zagrali tego wieczora nastrojowo, z nutką zadumy, dedykując kilka piosenek zmarłej tragicznie w zeszłym roku Basi Bachledzie. Sąsiedzi z kolei mieli małe utrudnienie, musieli sobie bowiem poradzić bez nieobecnych w Łomży Marka i Dominiki. To zaowocowało powrotem wielu starszych utworów, których od lat już nie słyszałam na żywo, jak np. „Sjaracule” czy „Czarna Maryśka”. Jako że był to już mój czwarty ich koncert w ciągu ostatniego półrocza, tym entuzjastyczniej przyjęłam ten nowy-stary repertuar. Zwłaszcza że – stary czy nowy materiał, w komplecie czy nie – Sąsiedzi po prostu powalają tak energią, jak i profesjonalizmem wykonań.

Sami swoi

W niedzielę nadnarwiańską scenę opanowały zespoły lokalne, dowodząc tym samym, że województwo podlaskie bez wątpienia nadal szantami stoi. Odniosłam też wrażenie, że jak w sobotę na widowni było wielu przypadkowych mieszkańców, którzy przyszli na festiwal z ciekawości (i bardzo mnie to cieszy), tak w niedzielę znaczną część publiczności stanowili fani, znajomi i rodziny wykonawców. To zaś sprawiło, że większy odsetek widzów znał nawet te mniej „mainstreamowe” piosenki i nie wahał się śpiewać ich wraz z artystami. Sobotni zestaw wykonawców dzięki swojej różnorodności był idealny do tego, by zarażać piosenką żeglarską nowych słuchaczy, niedzielny natomiast poskutkował jeszcze lepszą integracją pomiędzy publicznoscią a sceną. Dlatego moim zdaniem organizatorom należą się brawa za taki właśnie układ programu.

Koncert otworzył łomżyński Bond – słuchało się ich przyjemnie, zwłaszcza ich piosenek autorskich (ale też przyznaję, że przyszłam tylko na ostatni kwadrans ich występu, więc trudno mi ocenić całość).

Kolejnym zespołem był Kill Water – kiedyś białostocki, dziś już łomżyński, reaktywowany po przeszło dwudziestu latach. Kill Water to jeden z tych zespołów, które od lat znałam z nagrań, jednak nie było mi nigdy dane usłyszeć go na żywo – aż do tego roku. Miałam już okazję widzieć ich wiosną, gdy tryumfalnie powrócili na scenę podczas tegorocznej „Kopyści” i już wtedy okazali się dokładnie tak fajni, jak oczekiwałam.

Szerszą relację z tego festiwalu znajdziecie tutaj: „Kopyść wciąż na topie, choć bez kopyści”.

W Łomży, w swobodniejszym, bo mniej ograniczonym czasem występie, spodobali mi się nawet jeszcze bardziej. I nie ukrywam, że bardzo miło było pośpiewać sobie wreszcie na koncercie te słuchane dotąd tylko w sieci piosenki! Oj tak, Kill Water jest jednym z winowajców mojego zdartego gardła…

Następnym wykonawcą była z kolei szantowa świeżynka – chór Majtki Prezesa zadebiutował zaledwie trzy lata temu, w konkursie towarzyszącemu pierwszej edycji festiwalu „SzantygRaj” w Rajgrodzie, zajmując tam od razu trzecie miejsce. Od tego czasu zaliczył już nawet występ na krakowskich „Shanties”, z zadowoleniem zatem patrzę, jak cały czas się rozwija. Tradycyjne pieśni pracy oraz piosenki kubryku podane w klasycznym chóralnym wydaniu mogą zaskakiwać i pewnie nie każdemu folkowemu tradycjonaliście przypadną do gustu, moim zdaniem jednak to naprawdę ciekawa odmiana i znów wysłuchałam Majtków (Majtek?) z nieskrywaną przyjemnością.

Wisienką na torcie niedzielnego koncertu był natomiast zespół The Pioruners – działający w Białymstoku, ale z Łomżą też pośrednio związany przez osobę Bogdana Piorunka, który nareszcie mógł zaśpiewać w swoim rodzinnym mieście. Piorunersi wystąpili w najszerszym bodajże składzie – nie tylko z gitarą i akordeonem, ale także basem i perkusją. Instrumenty sprawiły, że występ był jeszcze bardziej nawet energetyczny niż zwykle (i tym sposobem zdarłam gardło do reszty). Przyznam jednak, że ja niezmiennie najbardziej kocham ich w wydaniu a cappella. Cieszę się więc, że obok utworów bardziej rozrywkowych (w tym nawet „Yellow Submarine”!) pojawił się także blok szant i piosenek właśnie w tym wydaniu bardziej klasycznym, za które panowie parę lat temu otrzymali w Krakowie nagrodę imienia Stana Hugilla za wierność tradycji.

Relację z „Shanties” 2022 można przeczytać tutaj: „Kraków wciąż szantami stoi”.

„SzantygRaj nad Narwią” przeszedł dla mnie osobiście do legendy także dlatego, że – uwaga – nie padało! I to pomimo zapowiedzi i alertów już od niedzielnego ranka straszących nas nadciągającymi nawałnicami. Nie obyło się bez stresu, ostatecznie jednak lunęło dopiero jakieś pół godziny po tym, jak odśpiewaliśmy tradycyjne all hands. To taka miła odmiana po tym, jak bardzo zmokłam przed kilku laty w tym samym miejscu podczas „Szant nad Narwią”. Oraz po tegorocznych „Szantach pod Żurawiem”, gdzie zaledwie tydzień wcześniej każdy dzień festiwalu kończył się wylewaniem wody – bynajmniej nie morskiej – z butów.

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: