Kopyść to festiwal, który „wychował” mnie szantowo. To tutaj po raz pierwszy usłyszałam prawdziwą muzykę mórz i oceanów, to tu poznałam takie legendy jak Cztery Refy, Marek Szurawski i Mechanicy Shanty. Dlatego kibicowałam festiwalowi z całego serca i niesamowicie się cieszę, że organizatorom udało się wygrać z przeciwnościami.
Wiatr na wantach gra
Na tegoroczną, trzydziestą szóstą już edycję składały się dwa koncerty. Pierwszy z nich, zatytułowany „Wiatr na wantach gra...”, rozpoczął kapitan Waldemar Mieczkowski wraz z zespołem. Ostatni raz na żywo słyszałam ten skład chyba jeszcze przed pandemią, więc tym bardziej przyjemnie było znowu ich zobaczyć, zwłaszcza że brzmieli doskonale. Doskonałe było też zresztą nagłośnienie. W ogóle należy pochwalić organizatorów za całą oprawę Kopyści – nie tylko dźwiękowców, ale też operatorów świateł, które świetnie współgrały z tym, co na scenie, a także twórców scenografii, na czele z autorką grafiki w tle, Agnieszką Szurczak.
Po kapitanie sceną zawładnęła ulubiona kopyściowa rodzina, czyli zespół Flash Creep, który, co mnie bardzo ucieszyło, wystąpił w swoim najszerszym składzie. Najmłodszy członek klanu, Piotr Łuczak, wykonał bardzo przeze mnie lubianą „Kołysankę dla Janka” Janusza Sikorskiego. Zaśpiewał ją już kiedyś na jednej z ubiegłych Kopyści i już wtedy bardzo mnie ujęła jego wersja, ale muszę powiedzieć, że przez te kilka lat Piotrek niesamowicie się rozwinął i dojrzał wokalnie i teraz jego wykonanie podobało mi się jeszcze bardziej. Udoskonalony aranż i wsparcie reszty rodziny jeszcze dodały tej piosence smaku. Ale chwaląc cover, nie można przecież pominąć klasycznego repertuaru Flaszek, który uwielbiam i który na Kopyści jak zawsze zabrzmiał doskonale. No a „adoptowany” członek klanu Łuczaków, Piotr Ruszkowski, miał ze sobą mojego ukochanego Nationala, więc mogę spokojnie powiedzieć, że występ Flash Creep dostarczył mi wszystkiego, czego potrzebowałam do szczęścia.
Następną w kolejności Formację z kolei słyszałam stosunkowo niedawno, emocje były więc może nieco mniejsze, ale nadal słuchało się jej bardzo przyjemnie (co chyba nikogo nie dziwi). Podobnie jak Pereł i Łotrów, których nie było w Białymstoku od wielu lat, ale mimo to wszyscy doskonale znali ich piosenki. Myślę, że entuzjazm publiczności organizatorzy mogą potraktować jako sugestię, że nie ma co czekać kolejnych dwóch dekad na następny występ Pereł.
Cztery Refy z kolei wystąpiły w nieco mniejszym składzie – nie było Zbigniewa Zakrzewskiego, a jako że mimo upływu czasu wciąż podświadomie szukam wzrokiem też Jerzego Rogackiego, to na widok czteroosobowego składu czegoś mi brakowało. Wrażenie minęło jednak, kiedy tylko Refy zaczęły grać – cóż, artyści z takim doświadczeniem potrafią zrobić we czwórkę więcej niż inni zdołaliby w dwa razy większym składzie. Była energia, była moc, zarówno a cappella, jak i z instrumentami. Bardzo też lubię, kiedy Iza przyłącza się do panów w szantach klasycznych. Puryści może mnie za tę opinię zjedzą, ale uważam, że jej głos fantastycznie wzbogaca te wykonania.
Żeglujże żeglarzu
Koncert wieczorny, tradycyjnie już zatytułowany „Żeglujże żeglarzu”, otworzył Marek Szurawski. Konferansjer z poprzedniego koncertu tu ustąpił miejsca trio prowadzących w składzie Jakubowski, Jurkiewicz, Mieczkowski, a sam zajął centralne miejsce na scenie, by przyjąć tort i życzenia z okazji swoich 75. urodzin. Szurawski zaprezentował też wiązankę autentycznych pieśni pracy z pokładów dawnych żaglowców. Ponownie towarzyszył mu w tym syn, Filip Dąbrowski, który, mam wrażenie, od czasu Shanties nabrał już znacznie więcej swobody na scenie. Słuchanie tego duetu to prawdziwa przyjemność, trochę więc szkoda, że ta klasyka w najczystszym wydaniu pojawiła się w momencie, kiedy połowa albo i więcej widzów nie wróciła jeszcze z przerwy. No ale tak to już bywa na festiwalach. Niech żałują ci, którzy przegapili.
Grzegorz Tyszkiewicz zagrał trochę klasyki, na czele z kultowym już „Northwest Passage”, przy którym jak zawsze wtórowała mu cała widownia. Nie zabrakło też nowszych piosenek, a wśród nich zaprezentowanej po raz pierwszy podczas pandemicznej, wirtualnej edycji Shanties „Ballady, co na lepsze zmienia świat”.
W porównaniu z ostatnią Kopyścią brakowało mi tylko odrobinę towarzyszenia skrzypiec, zwłaszcza że jako kolejni występowali The Nierobbers, laureaci XXXI edycji, z porywającym jak zwykle Łukaszem Ziębą na tym właśnie instrumencie.
Swoją drogą szkoda, że nie mógł zaprezentować się ponownie zdobywca ostatniego kopyściowego grand prix. Roman Tkaczyk jest jednak w pełni usprawiedliwiony, jako że spełnia obecnie swój amerykański sen, koncertując za oceanem w ramach nagrody otrzymanej podczas ostatnich Shanties
Pisaliśmy o tym tutaj: W Krakowie po raz (czterdziesty) drugi.
Niespodzianką tegorocznej Kopyści był zespół Atlantyda, który zastąpił Mechaników Shanty, zmuszonych do wycofania się w ostatniej chwili. Było to zastępstwo bardzo udane, no i publiczność doczekała się w końcu „Marco Polo”, o którego Mechanicy byli regularnie proszeni na poprzednich Kopyściach. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Bądźmy sobą
Banana Boat pojawił się w nowym składzie – żeglującego gdzieś po dalekich oceanach Pawła Jędrzejkę zastąpił Wojciech Paluszkiewicz. Bez obaw jednak, nikt z zespołu nie odchodzi i Bananów będzie po prostu więcej. A im więcej, tym lepiej, wiadomo. Podczas tego koncertu natomiast szczególnie ujęło mnie wykonanie nieśmiertelnej „Zęzy”, do którego Maciej Jędrzejko zaprosił na scenę grupę dzieciaków z widowni. Widok przeuroczy, ale jeszcze bardziej ucieszyło mnie zapewnienie, z jakim Maciek przywitał tę nową grupę taneczną – to nic, że nie umiecie równo pompować, nie znacie piosenki ani nawet nie wiecie, co to zęza. Bądźcie sobą i tak będzie dobrze. To taki pozytywny przekaz, który jak dla mnie równie dobrze można by odnieść do całej społeczności szantyfanów. Bądźmy sobą, bawmy się, jak kto potrafi, nie oceniajmy się wzajemnie i będzie dobrze – taką właśnie atmosferę czuję na tych festiwalach i mam nadzieję, że to się nie zmieni.
Ostatnią gwiazdą byli The Bumpers. Ten białostocki zespół nie gra wprawdzie szant, za to podobnie jak wiele zespołów ze sceny „mokrej” inspiruje się irlandzkim folkiem, doskonale się więc w kopyściowe klimaty wpasowuje. Oni też wystąpili w niepełnym składzie, tym razem zabrakło bowiem Piotra Jancewicza i jego banjo (chlip, chlip!), ale również nie przeszkadzało to jakoś specjalnie w odbiorze. Energia niosła się ze sceny, że aż trudno było usiedzieć w miejscu, tymczasem ja tuż przed Kopyścią trochę się uszkodziłam i niestety pląsać mogłam tylko na siedząco. Cóż, życie.
Jednym z charakterystycznych elementów Kopyści jest dla mnie nieustannie atmosfera. Publiczność, która wie, po co przyszła, zna wszystkie teksty, śpiewa i reaguje entuzjastycznie we wszystkich właściwych momentach. Tak było i tym razem – mam wrażenie, że choć nie mogliśmy się równać z krakowską publicznością pod względem liczebności, to zdecydowanie dorównywaliśmy jej, jeśli nawet nie przewyższaliśmy żywiołowością reakcji. Szkoda więc, że nie mogli poczuć tej atmosfery przedstawiciele lokalnych władz. Zainteresowanie, którym cieszy się Kopyść, i niegasnący entuzjazm jej fanów to przecież chyba najlepszy dowód, że najstarszy festiwal piosenki żeglarskiej w Polsce nadal ma się dobrze i stanowi doskonałą wizytówkę dla miasta. Pozostaje zatem trzymać kciuki, żeby udało się za rok zorganizować kolejną edycję.