Prawdziwa historia "Mony" i nie tylko

Katastrofy morskie pamiętane dzięki muzyce – cz. 1
Felietony Katarzyna Marcinkowska 1 listopada 2020
RNLI lifeboat Mona Fot. RNLI lifeboat Mona (Wikipedia)
Piosenki folkowe – w tym żeglarskie – często przechowują historie ludzi i wydarzeń, które inaczej byłyby pamiętane tylko przez nielicznych. Czasem jednak nawet dobrze znając tekst, nie wiemy, jaka historia się za nim kryje. W niniejszym artykule przyjrzymy się katastrofom morskim, które żyją w pamięci ludzi na całym świecie dzięki pieśniom, które dały im nieśmiertelność.

„Był pięćdziesiąty dziewiąty rok…”

„Monę” zna chyba każdy. Oryginał „The Lifeboat Mona” napisała Peggy Seeger, unieśmiertelnili zaś The Dubliners. Natomiast w Polsce ta piosenka kojarzona jest dziś chyba przede wszystkim z EKT Gdynia, choć pierwszymi wykonawcami był zespół Packet. Co jednak wiemy o przedstawionej w niej historii łodzi ratowniczej, której załoga zginęła bohatersko, idąc na pomoc „smukłemu brygowi”?

Tych, którzy znają tylko polski tekst, zdziwi pewnie fakt, że w rzeczywistości nie było żadnego brygu. Był natomiast latarniowiec „North Carr”. Statek ten pełnił funkcję latarni morskiej tam, gdzie nie dało się wybudować jej na brzegu. Z tego powodu był pozbawiony silnika i zacumowany na stałe w miejscu, w którym miał służyć innym swoim światłem. Jednak 8 grudnia 1959 roku na skutek sztormu „North Carr” zerwał się z kotwicy i podryfował po wodach Zatoki Świętego Andrzeja, gdzie miotany falami w każdej chwili mógł trafić na podwodną przeszkodę czy rozbić się o przybrzeżne skały. Niezwykle trudna pogoda sprawiła, że żadna z okolicznych łodzi ratowniczych nie mogła wyruszyć na pomoc załodze latarniowca. Żadna prócz „Mony”, stacjonującej na co dzień w Broughty Ferry na przedmieściach szkockiego miasta Dundee.

O trzeciej nad ranem w szalejącym sztormie „Mona” wyszła w morze. Dla jej nowego sternika Ronalda Granta (miał zaledwie 28 lat) była to jedna z pierwszych misji ratunkowych. Dlatego też jego poprzednik Alexander Gall (lat 56) zdecydował się dołączyć i wspomóc kolegów w tak trudnych warunkach, stając się drugim obok mechanika Johna Grieve’a najbardziej doświadczonym członkiem ośmioosobowej załogi. Najmłodszym był natomiast 22-letni syn mechanika John.

Ostatni meldunek „Mona” nadała na krótko przed piątą rano. Co stało się z nią potem? Szczegółów już chyba nie poznamy. Wiemy tylko, że nigdy nie dotarła do latarniowca. Rankiem na wyrzuconą na Carnustie Beach łódź ratowniczą natknął się pracownik pobliskiego hotelu, który wyszedł z psem na spacer po plaży. Ciała sześciu członków załogi leżały wciąż we wraku lub w jego pobliżu, siódme znaleziono ponad pół mili dalej wraz z masztem łodzi. Szczątków ósmego z ratowników nie odnaleziono, o czym zresztą wspomina ostatnia zwrotka oryginalnego tekstu „The Lifeboat Mona”. Końcówka wersji polskiej mówi natomiast o spuściźnie „Mony” i gotowości następców dzielnych ratowników do podjęcia kolejnych równie trudnych misji:

Wiem dobrze, że synowie ich
Na morze pójdą, kiedy znów
Do oczu komuś zajrzy śmierć
I wezwie ratowniczą łódź*.

Słysząc ją, nieraz zastanawiam się, czy autorka tłumaczenia wiedziała, jak bliska była prawdy – kiedy zaledwie dwa tygodnie po katastrofie w Broughty Ferry pojawiła się zastępcza łódź ratownicza, do jej załogi zgłosiło się zaraz aż trzydziestu ośmiu ochotników!

A co z pechowym latarniowcem? Załoga „North Carr” zdołała w końcu samodzielnie zakotwiczyć statek i została następnie uratowana przez helikoptery RAF-u. Co ciekawe, jednostka ta służyła potem jeszcze aż do 1974 roku, a następnie zamieniono ją w muzeum. „North Carr” przeszedł zatem do historii jako ostatni latarniowiec w Szkocji. Natomiast dalszy los „Mony”, która przez prawie dwadzieścia pięć lat służby ocaliła ponad 115 ludzkich istnień, był znacznie mniej przyjemny. Uznano ją bowiem za pechową czy nawet przeklętą – a może po prostu stwierdzono, że nikt nie chciałby już służyć na łodzi, która stała się grobem bohaterskich ratowników? Tak czy inaczej, na podstawie tajnej decyzji władz, wrak „Mony” został nocą zabrany do portu w Cockenzie i potajemnie spalony, stając się w ten sposób czymś na kształt symbolicznego stosu pogrzebowego dla ośmiu bohaterów.

Poniżej możecie zobaczyć archiwalne nagranie „Mony” podczas ćwiczeń:

Ze Szkocji przenosimy się teraz do Stanów Zjednoczonych, gdzie legenda folku Woody Guthrie upamiętnił w swojej piosence USS „Reuben James” – pierwszy amerykański okręt zatopiony podczas II wojny światowej.

Czy słyszałeś o okręcie, który zwał się „Reuben James”?

Czy pamiętasz okręt ten, który zwał się „Reuben James”
Co załogę miał gotową, by poświęcić życie swe?
Pod gwiaździstą banderą pływał, wolność miał za cel
Ale dziś spoczywa w grobie tam na zimnym morza dnie.

Oficjalnie Stany Zjednoczone włączyły się do wojny dopiero w grudniu 1941 roku, po ataku Japończyków na Pearl Harbor. Jednak nieco mniej znany jest fakt, że już trochę ponad miesiąc przedtem – 31 października 1941 roku – amerykański statek USS „Reuben James” (DD-245) został storpedowany i zatopiony przez niemiecki okręt podwodny nieopodal Islandii.

„Reuben James” – czy też, jak zwała go pieszczotliwie załoga, „Stary Reube” – był niszczycielem typu Clemson, zbudowanym w 1919 roku i nazwanym imieniem XIX-wiecznego bosmanmata, który wsławił się ocaleniem życia swego oficera. W swój ostatni rejs okręt wyruszył 23 października 1941 roku z Nowej Fundlandii jako jeden z pięciu niszczycieli stanowiących eskortę konwoju składającego się z niespełna 50 jednostek, wiozącego zaopatrzenie do Anglii. Dowodził 35-letni komandor podporucznik Heywood L. „Tex” Edwards, były kapitan reprezentacji USA w zapasach w stylu wolnym, uczestnik letnich igrzysk olimpijskich z 1928 roku.

Choć Stany Zjednoczone oficjalnie nie brały jeszcze udziału w wojnie, to na podstawie Lend-Lease Act udzielały aliantom pomocy, dostarczając broni, amunicji itp., a amerykańska marynarka wojenna eskortowała konwoje zmierzające do Europy przez Atlantyk, gdzie następnie przejmowały je okręty brytyjskie. Jako oficjalny pretekst Amerykanie podawali dostarczanie zaopatrzenia własnym jednostkom stacjonującym na Islandii, twierdząc, że statki innych krajów przyłączają się do tych konwojów z własnej woli, szukając w nich ochrony. Wątpliwym jest, by ktoś się na tę wymówkę nabrał. Dwa miesiące wcześniej niemieckie U-booty zaatakowały zresztą inny niszczyciel – USS Greer, później zaś USS Kearny, na którym zginęło kilkanaście osób. Załoga „Reubena Jamesa” była więc świadoma niebezpieczeństwa – jeden z bosmanmatów miał przed wyruszeniem w morze powiedzieć koledze, że piją razem ostatniego w życiu drinka.

Rankiem 31 października na wodach północnego Atlantyku, na zachód od Islandii, dwie torpedy wystrzelone z niemieckiej łodzi podwodnej U-552 trafiły „Starego Reubego” w bakburtę, lądując w magazynie i doprowadzając do eksplozji, która niemal natychmiast zatopiła przednią połowę okrętu. Tylko dwóm członkom załogi udało się w porę ją opuścić. Druga część statku pozostała na powierzchni jeszcze przez kilka minut, co dało niewielkie szanse pozostałym przy życiu marynarzom. Nie było jednak czasu na spuszczanie łodzi („Reuben James” miał ich dwie, z czego jedna została zniszczona podczas eksplozji, do drugiej zaś dostęp był utrudniony, bo pozostałości okrętu coraz bardziej się przechylały, więc tak czy inaczej ich użycie nie wchodziło w grę). Załodze pozostało tylko ratować się skokiem do lodowatej wody, pokrywającej się już wyciekającym z wraku olejem. Niestety, chwilę później wybuchły także bomby głębiowe z tonącego okrętu, zabijając wielu z tych, którym udało się przeżyć pierwszy atak. Słup dymu i ognia był doskonale widoczny na sąsiednich jednostkach należących do konwoju, które nadciągnęły z pomocą. Udało się im ocalić zaledwie 44 osoby. Śmierć poniosło w sumie 100 marynarzy „Reubena Jamesa”, w tym wszyscy oficerowie.

Mimo to Stany Zjednoczone nie zdecydowały się na przystąpienie do wojny – jeszcze nie. Prezydent Roosevelt odpowiedział dziennikarzom, że nie przewiduje wypowiedzenia Niemcom wojny w odwecie za los „Reubena Jamesa” i jego załogi. Wkrótce potem doszło jednak do ataku na bazę amerykańskiej floty i lotnictwa w Pearl Harbor, który przelał czarę goryczy. Wobec tego wydarzenia i jego następstw „Stary Reube” szybko popadł w zapomnienie i kto wie, ile osób słyszałoby o nim przez te wszystkie lata, gdyby nie legendarny Woody Guthrie i piosenka, którą napisał wkrótce po tym zdarzeniu (premierę miała w roku 1942). W Polsce utwór ten znajduje się w repertuarze zespołu B.O.R.Y.

Wracamy do Szkocji, a dokładniej na Hebrydy Zewnętrzne. Do nich bowiem odnoszą się pierwsze słowa poniższej piosenki...

U brzegów Wyspy Wrzosów

Eilean Fraoich, wciąż głos twój słyszę
Śpiewa mi swą pieśń ocean
Przyjdzie wreszcie kres tej wojny
Przywita mnie znajomy brzeg
Gdzie życie wciąż ma sens.

Wyspa Lewis w języku gaelickim bywała nazywana między innymi Eilean an Fhraoich, czyli „Wyspa Wrzosów”. Jednak to romantyczne miano nie przystaje do tragedii, jaka wydarzyła się tam w Nowy Rok 1919 roku, pozostańmy więc przy nazwie, jaką znamy z map.

W grudniu 1918 roku, tuż po zakończeniu I wojny światowej, setki żołnierzy po raz pierwszy od dawna mogły powrócić do domu na święta. Również kilkuset mężczyzn z Hebrydów marzyło o tym, by wreszcie zasiąść przy stole z bliskimi i zapomnieć o koszmarze wojny. Koleją dotarli aż do Kyle of Lochalsh w północno-zachodniej Szkocji, a tam czekał już na nich prom, który miał zabrać ich na rodzinną wyspę. Kursująca na co dzień na tej trasie „Sheila” nie była jednak w stanie pomieścić tylu osób, dlatego pospiesznie wezwano drugi statek. Był to „Iolaire” – po gaelicku „orzeł” – wybudowany w 1881 roku jako prywatny luksusowy jacht parowy. W czasie wojny pełnił funkcje patrolowe, a stacjonował w Stornoway na Lewis. Zabrał na pokład 254 pasażerów i w silnym wietrze wyszedł w morze wczesnym wieczorem 31 grudnia – w noc sylwestrową. Żołnierzom nie w głowie była jednak zabawa – myśleli tylko o bliskich, których nie widzieli od miesięcy, a których mieli zobaczyć już następnego ranka.

Jednak między drugą a trzecią w nocy „Iolaire”, który przez złą pogodę wykonał zwrot w niewłaściwym momencie, uderzył w podwodne skały zwane Beasts of Holm.

Większość mężczyzn na „Iolaire” w czasie wojny służyła w marynarce, byli więc doświadczonymi żeglarzami, a wielu z nich w cywilu trudniło się na swojej rodzinnej wyspie Lewis rybactwem, musieli więc dobrze znać okoliczne wody wraz z ich niebezpieczeństwami. Jednak tym razem byli tylko pasażerami. Nie śledzili zapewne otoczenia tak dokładnie, jak gdyby byli na służbie. Mimo że do wypadku doszło zaledwie około mili od Stornoway i z pokładu widać już było światła portu, który był ich celem, nikt nie zorientował się o niebezpieczeństwie, nim było za późno. „Iolaire” szybko zaczął się przechylać i nabierać wody.

Ze względu na wyjątkową sytuację „Iolaire” wypłynął przepełniony, tak więc miejsc w szalupach oraz kamizelek ratunkowych było mniej niż pasażerów. Bohaterem tej nocy stał się John Finlay Macleod, który mimo niebezpieczeństwa zdołał dopłynąć wpław do lądu, trzymając linę, którą następnie przywiązał do skał, umożliwiając około czterdziestu innym rozbitkom bezpieczne dotarcie na brzeg. Część z ocalonych, nadal w szoku, znalazłszy się na lądzie, podobno po prostu piechotą wróciła do domów. 

Przedostatnia zwrotka powyższej piosenki mówi o dziewczynie, za którą żołnierz tęsknił przez całą wojnę, a która znajduje jego ciało na brzegu. Podobne obrazy nieraz przewijają się w poezji o tematyce wojennej, ale rzadko są tak dosłowne jak tutaj. Bliscy żołnierzy z „Iolaire” spodziewali się ich powrotu lada dzień i pewnie regularnie wpatrywali się w morze. Wieść o katastrofie szybko rozeszła się po Stornoway i zaraz na brzegu znaleźli się krewni i sąsiedzi gotowi do pomocy. Wielu z nich znalazło wkrótce ciała swoich bliskich, a jeszcze przez kolejne dni morze wyrzucało na brzeg fragmenty ładunku, w tym bagaże poległych, a w nich świąteczne prezenty, które wieźli dla rodzin.

Byli też tacy, którym dopisało szczęście. Gdy rano mieszkańcy Lewis ujrzeli wystający z wody ostatni niezłamany jeszcze maszt, siedział na nim wciąż Donald Morrison – jedyny człowiek, który przeżył zatonięcie „Iolaire”, nie opuściwszy jego pokładu. O jeszcze większym farcie mógł mówić Donald „Dòhmnall Magaidh” MacDonald, który w Kyle of Lochalsh wsiadł na „Iolaire”, ale skuszony przez kolegę obietnicą whiskey w ostatniej chwili nielegalnie przemknął się na pokład „Sheili”.

W sumie zginęło 201 z 280 osób znajdujących się tamtej nocy na „Iolaire”, przeżyło zaledwie 79 (w tym tylko trzej członkowie załogi stałej), co czyni to wydarzenie najtragiczniejszą katastrofą brytyjskiego statku od czasów Titanica. Część ciał morze wyrzuciło na brzeg w ciągu kolejnych dni, ale jedna trzecia ofiar wciąż spoczywa na dnie. Dopiero 100 lat później, w 2019 roku, miejsce katastrofy zostało oficjalnie uznane przez brytyjski rząd za mogiłę wojenną.

Nie tylko sama liczba ofiar – znacznie mimo wszystko niższa od ponad półtora tysiąca ofiar wyżej wspomnianego Titanica – czy fakt, że wracali oni do rodzinnych domów po zakończeniu wojny, do tego akurat w Nowy Rok, czyni tę katastrofę tak tragiczną. Ważny jest tu także efekt, jaki wywarła ona na społeczności Lewis. Podczas szukania informacji o tych wydarzeniach zwróciłam uwagę, jak często w wypowiedziach miejscowych przewija się stwierdzenie, że na wyspie przez lata nie mówiło się o „Iolaire”. Wielu dzisiejszych mieszkańców dopiero niedawno dowiedziało się, że tamtej nocy zginał ktoś z ich bliskich. Skąd to milczenie?

Zacznijmy od tego, że Lewis and Harris (nazwa Lewis odnosi się tak naprawdę tylko do połowy wyspy) w momencie wybuchu I wojny światowej miała tylko niespełna 30 tysięcy mieszkańców – to mniej więcej tylu, co dzisiejsze Giżycko (które zajmuje jednak jakieś sto pięćdziesiąt razy mniejszą powierzchnię). Dlatego choć liczbowo do wojska stawiło się zaledwie kilka tysięcy mężczyzn, to faktycznie co piąty obywatel Lewis znalazł się na froncie, co szósty z nich zaś nie wrócił do domu – to największy odsetek w całej Wielkiej Brytanii (łącznie z koloniami). Prawdopodobnie nie było na wyspie rodziny, która nie straciłaby kogoś bliskiego na froncie, równie prawdopodobne jest też to, że każdy z mieszkańców znał kogoś, kto zginął na „Iolaire”. To był ostatni, może nawet jeszcze dotkliwszy cios dla całej społeczności Lewis. Co więcej, wiele rodzin straciło tej nocy od razu kilku krewnych – na „Iolaire” było aż dwadzieścia pięć par braci i tylko w jednym przypadku przeżyli obaj. Efekt katastrofy tego statku u progu rodzimego portu, zarówno psychologiczny, jak i ekonomiczny, musiał być ogromny. Nic dziwnego, że po I wojnie światowej na dotąd nieźle prosperującej wyspie nastąpił kryzys i emigracja. O „Reubenie Jamesie” mówi się dziś rzadko dlatego, że śmierć jego marynarzy wyparł w zbiorowej pamięci znacznie donioślejszy w skutkach atak na Pearl Harbor. O „Iolaire” natomiast dlatego, że wspomnienia były dla mieszkańców Lewis przez długi czas zbyt bolesne. I tak jak w poprzednich przypadkach reszta świata być może nigdy nie usłyszałaby o tej katastrofie, gdyby nie Skippinish – szkocki zespół folkowy, który umieścił na płycie „The Seventh Wave” z 2017 roku swój utwór zatytułowany właśnie „The Iolaire”. Jeden z członków zespołu, Norrie MacIver, sam pochodzi zresztą z wyspy Lewis i Hebrydy nieraz pojawiają się w ich twórczości.

Na tym kończy się pierwsza część artykułu. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że ten malutki wykład historyczny okazał się dostatecznie interesujący, a przede wszystkim, że następnym razem, gdy usłyszycie lub może nawet zaśpiewacie „Monę”, „Reubena Jamesa” czy „The Iolaire”, wspomnicie także ludzi, których tragedię upamiętniają te utwory. Druga część ukaże już niebawem – odgadniecie, jakie piosenki mogą się w niej znaleźć?


* Cytat z „The Lifeboat Mona” w przekładzie Anny Peszkowskiej, cytat z „Sinking of the Reuben James” w tłumaczeniu Adama Paplińskiego, cytat z „The Iolaire” w tłumaczeniu autorki artykułu.

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: