Niemiecka, morska bryza

Festiwal „SeaBreeze” w Rostocku
Relacje Kamil Piotr Piotrowski 8 listopada 2012
II SeaBreeze Festival Fot. Adam Aziewicz
O „SeaBreeze Festival“, który od ub. r. odbywa się w Rostocku, wiedziałem niewiele. Ot, że organizatorem tego wydarzenia jest niemiecka grupa Breitlings, że na pierwszej jego edycji, na zaproszenie gospodarzy, gościły zespoły Four’n’Aft z Anglii, Armstrong’s Patent z Holandii, Les Mâles de Mer z Belgii i Indygo z Polski, i podobno było miło. W tym roku sprawdziłem to osobiście.

„SeaBreeze” wymyślili członkowie niemieckiego chóru Breitlings, by jak opowiadał mi Karsten Ehrt, nasz gospodarz, rozpropagować w mieście o bogatej, morskiej przeszłości, szanty i pieśni morza. By spotykać się z zespołami poznanymi na innych festiwalach, wymieniać muzyką i poznawać wzajemnie.

Na tegorocznej, drugiej edycji pojawiły się, obok gospodarzy, grupy: Pekel z Holandii, Cross Jack z Niemiec, po raz drugi Les Mâles de Mer z Belgii i Sąsiedzi.

Festiwal zaczął się w piątek wspólnym lunchem a po nim zespoły udały się w „cztery świata strony” by w różnych miejscach zagrać swoje koncerty (w pubuch Zur Kogge, Hemingway, Kleinkunstbühne Ursprung oraz w domu kultury Peter-Weiss-Haus). Gospodarze wpadali do każdego z tych miejsc, by wspólnie z grającym tam zespołem, lub sami, wykonać kilkunastominutowy repertuar.

Sąsiadom przypadł Peter-Weiss-Haus, z salą na ok 100, 150 osób, bo jak tłumaczył Karsten:,
to miejsce ludzi młodych, a że chcemy z "szantami" do młodych docierać, dlatego tam gracie, bo z pewnością będziecie tam dobrze odebrani. W pierwszych minutach koncertu na sali zasiadło młodych osób… cztery (sic!), w tym nasz kierowca i lokalny akustyk.

- Piękna porażka. Pobijemy rekord z Wiatraka - pomyślałem. Onegdaj, podczas naszego koncertu w zabrzańskim klubie, gdy ogłoszono na Śląsku „prohibicję” z okazji przyjazdu papieża do… Krakowa, na scenie w „Wiatraku” pojawiło się więcej muzyków niż widzów na sali. Ale sam koncert wtedy był piękny, i wspominamy go do dziś, więc nie zamierzaliśmy odpuszczać. Nasz „przyjaciel-kierowca” jechał aż 800 km by nas posłuchać ;), pan akustyk przytargał sporo sprzętu, i ta para na końcu sali...

Moje obawy co do frekwencji jednak się nie sprawdziły, bo w miarę rozkręcania się koncertu, w Peter-Weiss-Haus przybywało ludzi. Jak później relacjonował nam nasz „przyjaciel-kierowca”, ci co jednak dotarli dzwonili do znajomych i ściągali ich na koncert. Coś z promocją było chyba nie do końca dograne. Ku naszej uciesze, pod koniec koncertu większość miejsc na sali była już zajęta. A gdy przybyły pozostałe zespoły zrobiło się nawet ciasnawo.

Wieczór zakończyliśmy wspólnym śpiewaniem i graniem najpierw we wspomnianym domu kultury a później jeszcze w hotelowym barze. To zawsze najlepsze momenty każdego z festiwali. Śpiewy, rozmowy trwały ponoć do wczesnych godzin rannych.

Następnego dnia w programie znajdowało się wspólne zwiedzanie Rostocku. Zagapiliśmy się. Poszukiwania pozostałych zespołów nic nie dały więc Rostock, a przynajmniej jego centrum zwiedziliśmy we dwóch, z Kubą (reszta Sąsiadów odsypiała). Widać, że ostatnimi laty sporo środków włożono w renowację budynków. Centrum wyglądało jak wyjęte spod igły. Kontrastowało z domem kultury, w którym graliśmy poprzedniego wieczoru, który sprawiał wrażenie raczej niedoinwestowanego.

Poza głównym deptakiem, pięknym parkiem z „zamkowymi” w charakterze zabudowaniami, udało nam się także zwiedzić zabytkową katedrę. Słonko grzało, lokalny browar się pienił, dziewczyny się rozbierały. Bardzo udana wycieczka!

Wieczorem, w Theater im Stadthafen, w bardzo ładnej i kameralnej sali (na ok 200 osób), w pięknym otoczeniu, nad kanałem, w sąsiedztwie kilku fajnych łajb, odbył się koncert finałowy. Wreszcie była okazja by posłuchać pozostałych grup.

Niemcy z Cross Jack niestety nie zrobili dobrego wrażenia. Śpiewali z twardym, niemieckim akcentem, nieczysto i… za długo. Poziom występu słaby.

Z pomysłem i ciekawym repertuarem wystąpiła grupa Pekel z Rotterdamu. Ubrani w stroje holenderskich marynarzy (chyba XVIII-XIX w.) sięgali do tamtych czasów także repertuarem. Rubaszne pieśni z tawern, szanty, morskie ballady (śpiewane i po angielsku i holendersku), przeplatały się z utworami instrumentalnymi. Dobre głosy, ciekawe aranżacje. Polecam ich stronę, bo w dyskografii udostępnionych jest kilka ciekawych „empetrójek”.

Jak później opowiadali członkowie zespołu, dla części z nich takie granie to praca zawodowa. Występują regularnie z programem morskim i historycznym w całej Holandii i Niemczech. Czyli jednak się da. Bardzo symaptyczna grupa.

Przed przerwą wystąpili jeszcze Sąsiedzi. Grało nam się bardzo dobrze, dobry akustyk, reagująca na opowieści Marka, świetnie bawiąca się publiczność. Cóż więcej trzeba? Nam się podobało! A po przerwie...

Les Mâles de Mer, to czterej panowie, którzy zebrali się by razem grać morski repertuar gdzieś pod koniec 2010 r. Dwójkę z nich, Manu Moreau i Patricka Haagera poznaliśmy w 2010 r. w USA. Wtedy jeszcze występowali w folk-rockowym Cre Tonnerre, ale po tym spotkaniu zapragnęli zmian. Rok później w Norwegii Manu i Patrick pojawili się w nowym, akustycznym składzie.

Od tamtego momentu, gdy ostatni raz ich słyszałem, zrobili ogromne postępy. Jak sami mówią, mieli dobrych nauczycieli, do których zaliczają Armstrong’s Patent, Sąsiadów, Four’n’Aft, The Hoolie (co podkreślają na każdym kroku). Dobrze odrobili lekcje. Żywiołowy repertuar, mix tradycyjnych pieśni morza z irlandzkimi melodiami ludowymi, i to dosłowny, bo motywy melodii wplatane były nawet w szanty, oraz świetna, dopracowana, z pomysłem, niemal aktorska gra sceniczna zyskały im ogromny aplauz publiczności. Nasz zresztą również. Ileż energii płynęło do nas ze sceny. Trudno było się jej nie poddać. Świetny koncert.

W naszym sklepie jest już ich debiutancka płyta Shantyman Evolution. Polecam gorąco (można posłuchać fragmentów).

Na zakończenie pojawili się gospodarze, chór Breitlings, i muszę przyznać, że wypadli dobrze. Nie okazali się typowym, wieloosobowym zespołem, śpiewającym w konwencji niemieckich, biesiadnych chórów (czego się trochę obawiałem), ale zaprezentowali szanty, jak i pieśni morskie w strawnej aranżacji. Instrumentalnie prosto, bez wirtuozerii, ale też nie prostacko, zwłaszcza mandolina przypadła mi do gustu. Bez wielkich emocji, ale porządny, solidny występ. Można było z nimi pośpiewać, co publiczność nie omieszkała czynić.

Finał to oczywiście wszystkie zespoły na scenie i wspólne śpiewanie. Wykonaliśmy razem dwie pieśni, których każdą ze zwrotek poprowadzili kolejno reprezentanci wszystkich grup. Wywiązała się fajna atmosfera, którą udało się przenieść później do pubu, piętro niżej, gdzie z Malesami szanciliśmy, jamowaliśmy, do upadłego.

Jak podkreślali często organizatorzy, zależało im bardzo na tym by goście czuli się u nich swobodnie, by jak najwięcej czasu spędzali razem, stąd wspólne posiłki, wycieczka po mieście, pubowe spotkania. To się chyba udało. Podsumowaniem tego budowania kontaktów, więzi było niedzielne spotkanie w pubie Kleinkunstbühne Ursprung, gdzie wszyscy na zakończenie dali jeszcze krótkie koncerty, wypili kawę, wymienili adresy, telefony, otrzymali pamiątkowe prezenty i rozjechali się do domów.

„Sea Breeze” jest na razie kameralnym festiwalem, spotkaniem przyjaciół, miłośników tradycyjnego folku morskiego, muzyków dla których śpiewanie szant jest przyjemnością, odkrywaniem radości ze wspólnego śpiewania, czy bycia w szantowej społeczności. Impreza ma klimat. Czy się obroni, czas pokaże.

„SeaBreeze Festival”, 12-14.10.2012, Rostock, Niemcy

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: