Marco Polo: najszybszy statek świata

Historia utrwalona w piosence
Felietony Katarzyna Marcinkowska 11 kwietnia 2024
Marco Polo pod pełnymi żaglami Fot. John Oxley Library, State Library of Queensland
Kto z nas nie nucił nigdy pod nosem (lub też całkiem głośno) słów: „Marco Polo w królewskich liniach był, Marco Polo tysiące przebył mil”? A czy wiecie, że „Marco Polo” istniał naprawdę i zasłynął nie tyle liczbą przebytych mil, ile prędkością, z jaką je pokonywał? Dziś chcę przybliżyć Wam historię jednego z najsławniejszych kliprów z czasów wielkich żaglowców.

Dużej i niezgrabnej jednostce nie wróżono większych sukcesów, tymczasem „Marco Polo”, trójmasztowy kliper kanadyjskiej produkcji, zaskoczył wszystkich. Przebył bowiem drogę z Liverpoolu do Melbourne w czasie o tydzień krótszym niż poprzedni rekordzista i tym samym zasłużył sobie na miano „najszybszego statku świata”.

Trudne początki

Przemysł stoczniowy kwitł na kanadyjskim wybrzeżu od końca XVIII wieku. Zbudowane tam statki następnie załadowywano drewnem lub żelazem i wysyłano je do Anglii, gdzie sprzedawano z zyskiem tak ładunek, jak i całą jednostkę. Były po prostu tańsze od tych budowanych na Starym Lądzie, stąd opłacalność całego przedsięwzięcia. Jednak z tego samego powodu nie cieszyły się najlepszą opinią i zwykle nie miano co do nich większych oczekiwań. Mimo to i wśród nich zdarzyło się kilka perełek, a jedną z nich był bez wątpienia „Marco Polo”, który powstał w Nowym Brunszwiku w 1851 roku.

Widziany z brzegu, „Marco Polo” był niezgrabnym, kanciastym pudłem pozbawionym jakiegokolwiek wdzięku, jednak poniżej linii wodnej jego kształt odznaczał się z ostrymi linami, tak jak u większości kliprów. Złośliwi kpili nawet, że to w rzeczywistości dwa różne statki, które ktoś dla żartu ze sobą złączył. Jednak – co ciekawe – choć naśladowcy próbowali później budować bliźniacze jednostki, żadna z nich nigdy nie zbliżyła się osiągami do oryginału. Dlatego też niektórzy doszukują się przyczyny niezrównanej szybkości „Marco Polo” nie tyle w jego pierwotnym projekcie, ile w wypadku, który towarzyszył jego wodowaniu. Otóż statek wymknął się spod kontroli i uderzył w przeciwległy brzeg rzeki, a potem utknął i przechylił się na burtę, co spowodowało odkształcenie kadłuba. Ściągnięty i pospiesznie przywrócony do stanu używalności, wkrótce potem jak wiele jemu podobnych jednostek „Marco Polo” wyruszył w swój dziewiczy rejs do Anglii.

Płyńmy do Australii

Jak nietrudno się domyślić, po przybyciu do Liverpoolu „Marco Polo”, brzydki i pechowy, nie cieszył się większym zainteresowaniem potencjalnych kupców. W końcu trafił jednak do słynnej Black Ball Line i wkrótce z ponad 900 osobami na pokładzie wyruszył w swój pierwszy rejs do Australii, gdzie wybuchła właśnie gorączka złota. Pod dowództwem kapitana Jamesa „Bully’ego” Forbesa pokonał trasę z Liverpoolu do Melbourne w ciągu zaledwie 76 dni, ustanawiając tym samym rekord świata (który powtórzył podczas rejsu powrotnego, udowadniając tym samym, że nie był to bynajmniej łut szczęścia).

Kapitan nie miał jednak czasu świętować sukcesu – wraz z dotarciem do celu na horyzoncie pojawiły się nowe kłopoty. W Melbourne „Marco Polo” dołączył do prawie czterdziestu innych statków, które tak jak on przywiozły emigrantów do Australii. Większość z tych jednostek wraz z pasażerami utraciła także i załogi, gdyż marynarze, skuszeni wizją bogactwa, tłumnie uciekali w głąb lądu w nadziei odnalezienia drogocennego kruszcu. Forbes szybko wyciągnął lekcję z trudnego położenia swoich kolegów po fachu. Przy pomocy zmyślonej historyjki o buncie na pokładzie oraz pokaźnej łapówki wręczonej miejscowej policji doprowadził do tego, że jego ludzie prosto ze statku zostali odprowadzeni za kratki. Dopiero kiedy nadszedł czas, by „Marco Polo” wyruszył w drogę powrotną do Liverpoolu, sprytny kapitan zgłosił się po swoją załogę i wyciągnął ją z więzienia. Podobno marynarze byli pod takim wrażeniem fortelu Forbesa, że zamiast się złościć, nabrali do niego nowego szacunku i całkiem ochoczo wrócili pod jego rozkazy.


Pechowy początek, pechowy koniec

Przez kolejne kilkanaście lat „Marco Polo” przewiózł do Australii tysiące pasażerów. Podobno aż 75% mieszkańców tego kontynentu ma co najmniej jednego przodka, który przypłynął tam właśnie na tym statku (odsetek wydaje mi się nieco zawyżony, ale można sobie wyobrazić, że liczba takich osób jest spora). Później nasz bohater transportował jeszcze m.in. drewno z Quebecu, węgiel, a nawet guano z Ameryki Południowej. Przez całą swoją służbę miał pecha do wypadków – zdarzały mu się kolizje z innymi jednostkami oraz, co najmniej dwukrotnie, z górami lodowymi. Nadal jednak słynął ze swojej szybkości, a żadna inna jednostka nie zdołała pobić jego rekordu.

Ostateczny koniec kariery „Marco Polo” nastąpił po ponad trzydziestu latach służby, u brzegów Kanady – tego samego kraju, w którym został zbudowany. Latem 1883 roku złapał go sztorm w Zatoce Świętego Wawrzyńca i statek zaczął przeciekać. Pompy nie dawały sobie rady z wdzierającą się wodą, wobec czego po dwóch dniach walki kapitan P. A. Bull podjął decyzję o skierowaniu się w stronę brzegu i ocaleniu przynajmniej załogi oraz ładunku. Udało się, marynarze bezpiecznie dostali się na ląd i zostali przyjęci niezwykle gościnnie przez mieszkańców pobliskiej wioski, podekscytowanych tak międzynarodowym towarzystwem (wśród 25-osobowej załogi byli Brytyjczycy, Skandynawowie, Holendrzy, a nawet dwóch Tahitańczyków). Drewno z ładowni oraz to, co udało się uratować z samego statku, zostało sprzedane na aukcji za łączną kwotę 600 funtów, natomiast drobniejsze pamiątki do dziś można znaleźć na Wyspie Księcia Edwarda. Niestety zanim jeszcze wrak został do końca rozebrany, nadciągnął kolejny sztorm, który zniszczył i zatopił to, co pozostało ze słynnego klipra.

„Marco Polo” upamiętniony

„Marco Polo” spoczął na dnie w pobliżu Cavendish – niedużej osady na Wyspie Księcia Edwarda. Jeśli nazwy te wydają się Wam znajome, to słusznie. W Cavendish sporą część życia spędziła Lucy Maud Montgomery. W chwili, gdy mniej niż 300 m od brzegu nieopodal miejscowej szkoły osiadł wrak „Marco Polo”, późniejsza autorka „Ani z Zielonego Wzgórza” była małą dziewczynką. Wydarzenia te zapadły jej w pamięć do tego stopnia, że kilka lat później napisała esej dokładnie opisujący to wszystko, czego była świadkiem. Tekst szesnastoletniej Lucy zajął trzecie miejsce w konkursie gazety „Montreal Daily Witness” i ukazał się drukiem, dzięki czemu historia ostatnich chwil słynnego klipra trafiła do licznego grona odbiorców w całej Kanadzie.

Natomiast osiemdziesiąt lat później „Marco Polo” został upamiętniony w piosence, którą do dziś nuci przynajmniej co drugi bywalec szantowych festiwali w Polsce. Znany u nas przede wszystkim w wykonaniu początkowo Mechaników Shanty, a później Atlantydy utwór po raz pierwszy został nagrany w 1963 r. przez pochodzącą z Liverpoolu grupę folkową The Spinners. Hugh Jones, autor angielskich słów piosenki, musiał całkiem dobrze znać historię najszybszego z kliprów. Oryginalny tekst utworu mówi o tym, jak marynarzy owładnęła gorączka złota i jak na polecenie Jamesa Bainesa, będącego armatorem statku w momencie odbycia przez niego rekordowego rejsu, kapitan Forbes podstępem powstrzymał ich przed ucieczką w głąb lądu w poszukiwaniu bogactw. Opisany fortel różni się odrobinę od tego, który przedstawiłam powyżej – w piosence kapitan oznajmia, że na statku panuje choroba i dlatego załodze nie wolno zejść na ląd. Efekt jest jednak ten sam: rozczarowani marynarze mogą zapomnieć o gorączce złota, nie dla nich poszukiwania drogocennych kruszców, ale ciężka służba w Black Ball Line.

 

Autor polskiego tekstu, Sławomir Klupś, jak to często w podobnych przypadkach na naszej scenie bywa, zachował co nieco z wersji angielskiej i dodał też trochę od siebie. „Marco Polo” nagrany w 1989 roku przez Mechaników Shanty zawiera wzmianki o Australii i złocie oraz tak jak oryginał kończy się rozczarowaniem załogi, ale opowiada zupełnie inną historię. Jaką? Jeśli jakimś cudem jeszcze jej nie znacie, posłuchajcie sami:


W hołdzie słynnemu kliprowi utwór napisał także Jim Stewart, muzyk i poeta urodzony w Szkocji, który jednak większość życia spędził w kanadyjskim Nowym Brunszwiku.

Jego folk opera zatytułowana „The Marco Polo Suite” została nagrana w studio w 1992 roku, a rok później po raz pierwszy wykonana na scenie podczas wydarzenia Festival by the Sea z dwudziestoma muzykami, narratorem oraz pokazem slajdów w tle. Kto wie, może i jakiś jej fragment doczeka się kiedyś polskiej wersji?

Galeria

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: