Ze wszystkich polskich festiwali szantowych na „Kopyści” byłam najwięcej razy. Przy całej ogromnej sympatii do tej imprezy, która „wychowała” mnie szantowo, nie spodziewałam się więc, że białostocki festiwal jeszcze może mnie aż tak zaskoczyć. A tymczasem…
Nie ma tego złego...
Tegoroczna edycja „Kopyści” była jedną z nielicznych, podczas których zabrakło konkursu. Ogromna szkoda, bo nie tak często mamy szansę oglądać na żeglarskiej scenie debiutantów. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Organizatorzy festiwalu mieli bowiem moim zdaniem bardzo dobry pomysł na to, czym, a raczej kim tę konkursową pustkę wypełnić. Po pierwsze, powrócili do Białegostoku zwycięzcy zeszłorocznej edycji „Kopyści”, a także przeglądu konkursowego „Shanties” 2025, czyli pochodzący z Chylic zespół Druga Wachta. Nie będę się nad nimi rozwodzić, ponieważ zrobiłam to już w relacjach z wyżej wymienionych festiwali:
Jak wiosna, to tylko w Białymstoku
Premiery, jubileusze i pożegnania na Shanties
Natomiast mam taką refleksję na marginesie, że zwycięzcy konkursów z zasady powinni być moim zdaniem zapraszani do występu w kolejnej edycji danej imprezy – w końcu po to właśnie chyba „stają w konkursy”, by niejako wywalczyć sobie prawo do pojawiania się na festiwalowych, i nie tylko, scenach. Dziwię się więc, że zwyczaj ten nie zawsze jest praktykowany, i trochę żałuję, bo ciekawa jestem rozwoju dawnych konkursowiczów.
Tym bardziej cieszy, że na „Kopyści” 2025 mogliśmy usłyszeć nie tylko ubiegłorocznych zwycięzców, ale także i wyróżniony w 2024 roku zespół Clann Ceoil. Ta złożona z bardzo jeszcze młodych ludzi grupa już przed rokiem zrobiła na mnie wrażenie zespołu może jeszcze nie całkiem gotowego na podbój wielkich scen, ale takiego z dużym potencjałem i fajnym pomysłem na siebie. No i przede wszystkim cieszy mnie bardzo widok takiego raczej mało popularnego wśród młodzieży instrumentarium (ta concertina!), które w tym roku wzbogaciło się dodatkowo o bouzouki oraz flet. Miło było zatem zobaczyć, że przez ten rok poczynili postępy, a na „Kopyści” pojawili się w większym składzie zarówno osobowym, jak i instrumentalnym. Poza tym cóż, może i jestem lekko stronnicza, ale widok na scenie „lokalsów” zawsze cieszy.
W ten sposób płynnie przechodzimy do drugiej rzeczy, która pozytywnie zaskoczyła mnie w piątkowym koncercie. Skoro zabrakło konkursowiczów, organizatorzy postanowili zaprosić na scenę lokalnych wykonawców, których na „Kopyści” nie słyszeliśmy od kilku – lub znacznie więcej – lat. Wróciła zatem Aura Mesy ze swoimi bardzo ciekawymi autorskimi utworami, które określiłabym jako żeglarskie ballady z rockowym pazurem. Po ponad dwóch dekadach nieobecności na kopyściowej scenie pojawił się także (niedawno reaktywowany) białostocki Kill Water, który przypomniał swoje największe hity, jak choćby „Morza psy”. Lokalnym akcentem był też bez wątpienia kapitan Waldemar Mieczkowski, który wystąpił tego wieczora w roli konferansjera. W duecie z Jackiem Jakubowskim, który wprawdzie z Podlasia się nie wywodzi, ale występował w Białymstoku tyle razy, że chyba powinniśmy już rozważyć jakieś honorowe obywatelstwo.
Nie zabrakło też oczywiście gości z nieco dalszych stron. Klang i The Nierobbers nigdy nie rozczarowują, warszawski Glassgo podobnie jak przed rokiem zarażał energią (ale że nikt nie tańczył?). Bardzo miło było usłyszeć Pawła Hutnego, który oprócz swoich pięknych nastrojowych ballad powtórzył też jeden z hiciorów tegorocznego „Shanties”, czyli „Schemat budowy jachtu”. A choć apogeum szantowych jubileuszy zaplanowane było dopiero na sobotę, to i podczas piątkowego koncertu uroczystego akcentu nie zabrakło, swoje sceniczne czterdziestolecie świętował bowiem Grzegorz Tyszkiewicz. Z tej okazji Gooroo przypomniał kilka piosenek zespołów Smugglers i Packet, w tym „Złotą arkę”, w której wykonaniu wspomógł go Mariusz Kuczewski (Glassgo) – a także co najmniej trzy czwarte publiczności (na „Kopyści” zna się klasykę!). Jubileuszowy występ Gooroo zakończył zaś oryginalnie, bo z towarzyszeniem fortepianu – wykonał polską wersję piosenki „My Way” Franka Sinatry, która chyba dość dobrze ilustruje jego drogę artystyczną.
Do dwóch razy sztuka?
Sobotę otworzył koncert z okazji czterdziestolecia zespołu Mechanicy Shanty. Kto czytał moją relację z „Shanties”, ten wie, że na tamten mechanikowy jubileusz odrobinkę narzekałam. Otóż spieszę donieść, że „Kopyść” wynagrodziła mi to z nawiązką – tutaj wreszcie naprawdę poczułam, że bohaterowie koncertu są bohaterami. Panowie byli w komplecie – i to tym najpełniejszym, bo nawet Andrzej Bernat z tej okazji zszedł na ląd – oraz w bardzo dobrej formie. Luźniejsza atmosfera białostockiego festiwalu w porównaniu z krakowskim, gdzie czas zawsze goni, a sety są bardzo krótkie, dała możliwość wprowadzenia tych wszystkich jubileuszowych atrakcji, które czynią te koncerty wyjątkowymi. Powróciło parę piosenek dawno – lub nigdy! – na żywo niewykonywanych. Największym zaskoczeniem było dla mnie wykonanie przez jubilatów „Mechaników” – piosenki prezentującej każdego z członków zespołu, która pojawiła się na krążku „W granicach folku” (1999), ale stanowiła raczej jednorazowy żart muzyczny i nigdy dotąd nie słyszałam jej żywo. Bardzo sympatyczna niespodzianka!
Było też to, co lubię najbardziej, czyli wspólne, nieraz zaskakujące wykonania z zaproszonymi gośćmi. Także te nieoczywiste, bo oprócz takich klasyków jak „Emma” z Shanty Roots czy „Żegluj” z kapitanem Mieczkowskim i jego trio pojawiły się też m.in. „Stara latarnia” z Flash Creep, „Ciągnij, chociaż mokre plecy” z Sąsiadami oraz „Kochaj mnie kochanie”, zagrana przez samych Sąsiadów w prezencie dla jubilatów. Na koniec trzeba też powiedzieć, ile znaczy dobry konferansjer. Marek Szurawski, który zna Mechaników od samego początku ich kariery, a także potrafi z dowcipem i klasą opowiadać o wykonawcach i granej przez nich muzyce, był tu bez wątpienia wisienką na jubileuszowym torcie. I jedynie jubileusz Szkockiej Trupy troszkę w tym wszystkim zaginął… ale to przecież „dopiero” dwudziestka. Na czterdziestkę zrobimy im imprezę, jak się patrzy. Tak że, panowie, dbajcie o siebie, musicie dotrwać!
Sobotni koncert popołudniowy zachwycił mnie zresztą nie tylko elementami jubileuszowymi, bo trzeba powiedzieć, że miał też po prostu piekielnie mocną obsadę. Na przykład Shanty Roots – Marek Szurawski to wszak klasa sama w sobie, mam też wrażenie, że z każdym kolejnym rokiem Filip Dąbrowski nabiera luzu i zaczyna się czuć na scenie coraz bardziej jak przysłowiowa ryba w wodzie, co czyni występy tego rodzinnego duetu jeszcze lepszymi. A jak już o rodzinnych składach mowa, to znów zachwycił mnie Flash Creep i, jak wszyscy są cudowni, tak po raz kolejny muszę przyznać, że nie mogę oderwać oczu i uszu od najmłodszego członka zespołu, Piotrka, który przeszedł w ostatnich latach niesamowity rozwój, jeszcze podsycany przez jego sceniczną energię i charyzmę. Zachwycający byli też – znowu! – Sąsiedzi, którzy potrafią po mistrzowsku połączyć w spójny obrazek muzyczny klasyczną szantę i folk morski z innymi gatunkami. Tym razem najbardziej chyba zaskoczyli mnie przepięknym wykonaniem „Portu Amsterdam” Jacquesa Brela.
Niespodziankę sprawiło mi także wspomniane już Waldek Mieczkowski Trio, panowie postanowili bowiem podzielić się „czasem antenowym” po równo. Podczas gdy kapitan śpiewał swój klasyczny repertuar, obejmujący piosenki takich mistrzów jak choćby Janusz Sikorski czy Grzegorz Bukała, Jacek Jakubowski odkurzył starsze i nieco zapomniane już utwory. I tak po raz pierwszy w życiu miałam okazję usłyszeć „Inverness” (melodię znałam z „Brzegów Peru”, ale tekst Jarosława Zajączkowskiego był dla mnie nowością – dziękuję Jarkowi Tomczykowi za pomoc w identyfikacji), pojawił się też mój ukochany „Wędrowiec”, także z repertuaru Krewnych i Znajomych Królika.
Czterdziestka raz jeszcze
Obrodziło nam w tym roku w jubileusze. „Kopyść” 2025 zakończył koncert poświęcony również świętującym swoje czterdziestolecie Czterem Refom. I naprawdę miałabym problem, gdyby ktoś kazał mi określić, który z tych dwóch sobotnich jubileuszy był lepszy. Znów – niesamowity poziom, zaraźliwa energia i nieoczywiste wspólne wykonania, a w tym wypadku do tego także zaskakujący goście.
Obok szanownych jubilatów – jak zawsze w wyśmienitej formie – największym hitem tego koncertu był dla mnie powrót reaktywowanego po kilkuletniej przerwie pochodzącego ze Szczecina zespołu Qftry oraz występ szantowej legendy, jaką jest bez wątpienia Tom Lewis (Wielka Brytania / Kanada). Tom część utworów wykonał z towarzyszeniem swoich szczecińskich kolegów, część zaś solo, a nawet całkiem a cappella. Nie sposób nie być pod ogromnym wrażeniem jego głosu, charyzmy i osobowości, a także pozytywnej energii, którą wciąż emanuje i zaraża widownię. Jak to skomentował Maciek Łuczak, chyba wszyscy chcielibyśmy tak wyglądać (i brzmieć) w Toma wieku!
Jak już wspomniałam, oprócz piosenek ze swojego repertuaru goście zagrali też wraz z Czterema Refami kilka z ich największych hitów. I tak mogliśmy usłyszeć „Maggie May” z Tomem Lewisem, „Szantę oliwską” z Qftrami, „W górę raz, hej, ciągnąć tam” z Banana Boat, a także „Chwyć za handszpak” z towarzyszeniem zespołu North Cape. Którego, swoją drogą, też dawno już w Białymstoku nie mieliśmy okazji oglądać, miło więc było znów ich usłyszeć, tym bardziej że brzmieli wspaniale. A wracając jeszcze na moment do Qftrów, prócz repertuaru znanego mi z ich dyskografii panowie ujęli mnie podczas sobotniego koncertu także swoją wersją piosenki „Serwus, panie chief” z repertuaru Filipinek (oj, Klang ma chyba konkurencję, jeśli o klimaty retro chodzi!).
Na koniec wypada mi też pochwalić akustyków, bo jakość dźwięku, który dobiegał nas ze sceny, była wyśmienita – coś niby oczywistego, a wcale nie jest normą na tego rodzaju imprezach. Na osobne brawa zasługuje także ekipa od świateł. Co roku z fascynacją przyglądam się, jak za pomocą kilku kolorowych reflektorów potrafią sprytnie „zmieniać scenografię”, to znaczy oświetlać stanowiący tło sceny obraz tak, by przedstawiony na nim żaglowiec w jednej chwili wydawał się tańczyć na falach w promieniach zachodzącego słońca, a w następnej unosić się na spokojnych wodach o poranku.
No i wreszcie za połowę atmosfery festiwalu odpowiada też publiczność, a ta na „Kopyści” nigdy nie zawodzi. Coś mi się zdaje, że znów śpiewaliśmy głośniej niż na „Shanties”. Mówicie, że przemawia przeze mnie lokalny patriotyzm? Być może. Ale chętnie zasiądę na kopyściowej widowni za rok, by to zweryfikować. Dla dobra nauki. Albo szanty. Wszystko jedno. Grunt, żeby „Kopyść” pozostała tak wspaniała jak podczas tegorocznej edycji.