Bez większych zmian...

Rozmowa z Jerzym Rogackim, liderem Czterech Refów
Wywiady Andrzej Gansiniec 2 listopada 2015
Jerzy Rogacki Fot. Kamil Piotrowski
Cztery Refy są jedną z najbardziej rozpoznawalnych grup folku morskiego na polskiej scenie i za granicą. Przez 30 lat działalności propagują tradycyjne folkowe muzykowanie i śpiewanie - od pieśni wielorybniczych, kubryku przez irlandzkie i angielskie melodie ludowe po szanty - dawne marynarskie pieśni pracy. Są mentorem dla wielu młodych grup, wydają płyty, organizują własny festiwal.

Trzydzieści lat na scenie bez większych zmian... zacny to jubileusz, wychowaliście całe grono ludzi zakochanych w kulturze morza, zagraliście mnóstwo koncertów, macie na koncie kasety, płyty... kawał historii za Wami...

Bardzo szybko to przeleciało, ale kalendarza nie da się oszukać. Dobrze, że nie mówimy o REFPATENCIE, bo wtedy trzeba by było sięgnąć do prehistorii :-) Tak na marginesie, w ub. roku było 40-lecie! A u nas na razie 30-lecie i naprawdę bez większych „zmian”. Żadnych rewolucji nie przewidujemy. Jubileusz obchodzimy przez cały rok, przy różnych okazjach, na ogół skromnie.

Jeśli chodzi o stronę www, to mimo że jest przestarzała technologicznie, zawiera informacje, z którymi warto się zapoznać. Są teksty, nuty (prymki) i wiele szczegółowych informacji o utworach z naszego repertuaru. Utworów jest już ok. 270. Są próbki mp3, szczegółowy opis wszystkich naszych fonograficznych i trochę historycznych zdjęć. Jest też dział „proza”, w którym można znaleźć ciekawe informacje o tym, co się działo w ciągu tych 30 lat. Gorąco zapraszam do odwiedzenia.

Co Was trzyma razem?

W pierwszych latach działalności było trochę eksperymentów i sporo zmian w składzie, ale z czasem udało się to ustabilizować. Obecny skład funkcjonuje od 18 lat. Jest więc już pod każdym względem dojrzały. A dinozaury, które są od początku też się jakoś trzymają :-).

Z pewnością mamy wielką satysfakcję z tego, że to, co robiliśmy znacznie wcześniej (i robimy nadal) może się podobać nie tylko tym, którzy nas dobrze znają ale także całkiem nowym odbiorcom. Gramy przede wszystkim dla tych, którzy to lubią i nie nalegamy, żeby były ich „miliony”.

Moim zdaniem, przez ten czas wykształciła się też swego rodzaju lojalność wobec „marki” CZTERY REFY. Każdy z nas na pewno odczuwa to inaczej ale na koncercie staramy się przypominać, jak to było i jak powinno być. A jak się uda, to wszyscy bardzo się z tego cieszymy. To na pewno nas trzyma razem.

Oczywiście na przestrzeni czasu zmiany składu zespołu były, ale „trzon” pozostaje niezmienny – jak to możliwe? Jak radzicie sobie z konfliktami, które niewątpliwie też mają miejsce?

Przez tyle lat zdążyliśmy się już dość dobrze poznać, chyba z każdej strony i dzięki temu staramy się nie doprowadzać do konfliktów, a jak już się przydarzą, próbujemy je rozwiązać bezboleśnie. Sztuki kompromisu uczymy się całe życie i czasami w kryzysowych sytuacjach się przydaje.

Muzycy Czterech Refów współtworzą kilka innych grup, Flash Creep, North Wind – jak rozumiem członkowie zespołu mają czasem swoje pomysły muzyczne – ale jak godzicie to wszystko razem?

Pomysłów muzycznych (i pozamuzycznych) nigdy nie brakowało. Nie wszystkie mieszczą się w pewnej, charakterystycznej dla Refów formule. Staramy się wspierać projekty, w których biorą udział członkowie zespołu, zakładając, że nie będzie to kolidowało z działalnością Refów. Czasami nie jest łatwo to pogodzić, ale staramy się jak możemy.

Macie za sobą wiele wyjazdów na zagraniczne festiwale. Jak zespół z kraju o dość niewielkiej tradycji morskiej był postrzegany przez ludzi, z tradycji których, bądź co bądź, czerpał garściami?

Początkowo było wielkie zdziwienie, że w Polsce w ogóle się coś takiego dzieje, że znamy sporo ich pieśni i że brzmimy „dosyć stylowo”. Myślę, że najpierw chyba traktowano nas jako ciekawostkę. Duże wrażenie robił fakt, że mieliśmy w repertuarze także wiele polskich wersji do mało znanych, oryginalnych pieśni morskich. Dosyć szybko nawiązaliśmy sporo kontaktów i znaleźliśmy się w wyborowym, międzynarodowym towarzystwie, które spotykało się przy okazji różnych festiwali.

Z niektórymi z nich (Kenem Stephensem, Simonem Spaldingiem, Ianem Woodsem) nagraliśmy kasety i płyty. Z wieloma innymi też koncertowaliśmy wspólnie i nagrywaliśmy mniejsze lub większe fragmenty różnych okolicznościowych albumów. Mogę się pochwalić, że mieliśmy także zaszczyt poznać takie osobistości jak Stan Hugill, Erik Ilott czy Johnny Collins.

Sporo się pozmieniało od tamtych czasów, szacowne grono się zmniejszyło, ale wiele nawiązanych wtedy znajomości i przyjaźni trwa do dziś.

Wiele w Waszej historii odegrał Festiwal  „Shanties”, który dawniej starał się promować młodych wykonawców, czy pokazywać co nowego, ciekawego dzieje się w piosence żeglarskiej – jak postrzegasz ten festiwal dziś?

Za  „naszych czasów” (koniec lat 80.)  „Shanties” był prawdziwym, międzynarodowym festiwalem, o wysokiej randze, a jego nazwa wiązała się z prezentowanymi tam treściami. Wtedy, żeby zostać zauważonym, trzeba było występować na  Shanties... i zaczynać od konkursów. Obecnie, m in. ze względu na znacznie poszerzoną formułę, nie jest to niezbędne. My mieliśmy na Shanties okazję poznać znakomitych wykonawców z Wielkiej Brytanii, ze Stanem Hugillem na czele, co znacznie pomogło nam się odnaleźć na zagranicznych festiwalach, gdzie mogliśmy zobaczyć i posłuchać jak to robi światowa czołówka gatunku.

Obecnie ten festiwal wygląda trochę inaczej. Jego międzynarodowy charakter jest dość symboliczny. Nadal jest uważany za najważniejszy i najbardziej prestiżowy festiwal tego typu w Polsce ale  „zawartość szanty w Shanties” znacznie się obniżyła. Uważam, że jest to niepokojące ponieważ tradycyjne pieśni morskie spychane są do jeszcze węższej niszy. Ma to znacznie szerszy aspekt ponieważ rola opiniotwórcza tej imprezy jest spora, a wielu organizatorów stara się te trendy na swój sposób kopiować.

Jakie macie najbliższe plany? Może jakaś płyta jubileuszowa na trzydzieści lat?

Przede wszystkim: gramy dalej i nie zamierzamy niczym zaskakiwać. Dwa lata temu trochę się pośpieszyliśmy i nagraliśmy 2 płyty „Live”, z koncertu w zaprzyjaźnionym Radiu Łódź. Ten materiał znakomicie nadaje się na album jubileuszowy i tak można go traktować. W końcu to pierwsze płyty  „live” zespołu, do tego w aktualnym składzie.

A jeśli chodzi o całkiem nowe nagrania, to też trochę się nazbierało i pewnie wystarczyłoby na nową płytę. Na razie jednak wolę nie podawać konkretnego terminu, kiedy to nastąpi.

Jak oceniasz z perspektywy tych trzydziestu lat na scenie obecną kondycję muzyki żeglarskiej?

Sporo się pozmieniało. Na pewno znacznie podniósł się poziom wykonawców, powstało wiele interesujących zespołów, pojawiają się też nowe miejsca, w których odbywają się festiwale, czy koncerty. Rozszerzyła się też znacznie formuła pieśni żeglarskich, co jednak nie zawsze wpływa pozytywnie na kondycję tej sceny. To zresztą dość obszerny temat.

Jakiś czas temu środowisko podzieliła koncepcja rozszerzenia znaczenia słowa „szanta” - część osób sugerowała żeby w celach promocyjnych iść „za tłumem” i używać go tak jak potocznie jest używany – czyli do określania wszystkiego co dzieje się na scenie muzyki żeglarskiej. Jak reagujesz na takie pomysły jako osoba, która tworzyła to środowisko, „sprowadzała” marynarskie pieśni pracy do Polski?

W zasadzie, to prawie przestałem reagować, a na pewno reaguję spokojniej :-). Przez długie lata starałem się przy każdej okazji tłumaczyć o co chodzi w tej sprawie. Myślę, że do wielu osób to dotarło. Rozpędzony pociąg trudno jest jednak zatrzymać i większość nadal używa słowa  „szanta” w odniesieniu do wszystkich piosenek, które się w jakikolwiek sposób kojarzą z jakąkolwiek wodą.

Ja staram się w ogóle tego słowa nie używać, chyba że rzeczywiście chodzi o konkretne szanty.

Z mojego doświadczenia wiem, że przypadkowa publiczność nie jest przygotowana w dzisiejszych czasach do odbioru szanty czy pieśni kubryku, w aranżacjach tradycyjnych – słaba edukacja muzyczna, w mediach króluje muzyka prosta w odbiorze... Jak dotrzeć do słuchaczy z repertuarem wymagającym trochę więcej skupienia?

Trochę już sam odpowiedziałeś. Te pieśni u nas wcześniej były adresowane przede wszystkim do żeglarzy, ludzi morza, ich przyjaciół i znajomych. Działało to znakomicie, może dlatego że „przypadkowej publiczności” nie było zbyt wiele. Wraz z rozwojem naszej festiwalomanii znacznie poszerzyło się grono odbiorców, w przeważającym stopniu o tych młodych lub bardzo młodych.

Jak wspominałem, poszerzyła się też formuła tzw. koncertów szantowych, w których coraz częściej występowały grupy z perkusją, mocnym basem, gitarami elektrycznymi. Wielu wykonawców zrezygnowało z tradycyjnych pieśni morskich lub aranżowało je tak, żeby brzmiały „jeszcze bardziej współcześnie”. Powstało też sporo nowych kapel, których członkowie mają niewielkie pojęcie o tradycyjnym brzmieniu, co nie przeszkadza im wcale robić swoją muzykę.

Młodzi odbiorcy przede wszystkim łatwo przyjmują utwory niezbyt skomplikowane, brzmiące w estetyce zbliżonej do tego, co znali do tej pory z radia, telewizji, płyt, czy z innych koncertów. Ten proces trwa nadal.

Czy należy pieśniami tradycyjnymi uszczęśliwiać wszystkich na siłę? Moim zdaniem, na pewno nie. Warto jednak istniejące grono rozszerzyć o potencjalnych wielbicieli. Myślę, że jest ich sporo.

Na skomercjalizowane i sformatowane media nie mamy chyba większego wpływu ale na programy naszych festiwali – tak. Niewiele jest miejsc w Polsce gdzie promuje się tradycyjne pieśni morskie. Uważam, że mogłoby ich być znacznie więcej. Nie ma też klubów folkowych z prawdziwego zdarzenia, a coraz większa ilość „tawern żeglarskich”, które mogłyby przejąć tę rolę, na ogół lansuje to, co się sprawdza, czyli „lekkie, łatwe i przyjemne”.

Niestety, wiele ambitnych pomysłów padło z powodów finansowych. Sądzę, że dopóki nie znajdzie się sposób na potężne wsparcie finansowe takich działań, niewiele się zmieni.

Mówi się, że albo się żegluje, albo się śpiewa o żeglowaniu, bo ciężko połączyć te pasje, a czy Wam się udaje?

Owszem, są tacy, którzy tak mówią. Są to na ogół ludzie, którzy w ogóle nie śpiewają, a żeglują tylko w regatach. Niestety, są też tacy, którzy śpiewają o żeglowaniu, a nigdy tego nie robili.

Moim zdaniem, każdy, kto próbuje śpiewać piosenki żeglarskie, a zwłaszcza te tradycyjne, powinien mieć trochę pojęcia o żeglowaniu i trochę doświadczenia. To zdecydowanie poprawia wiarygodność przekazu. Obecnie żeglowanie z całym zespołem nie bardzo wchodzi w grę ale każdy stara się pływać wtedy, kiedy jest to możliwe.

W naszym składzie od samego początku mieliśmy cały przegląd stopni żeglarskich (od żeglarza do kapitana), a doświadczenia z różnych rejsów były bardzo pomocne w pracy zespołu.

Wspomnę jeszcze, że zdarzało się nam łączyć żeglowanie z koncertami nie tylko po Mazurach. Braliśmy udział w międzynarodowych festiwalach... jako wykwalifikowana załoga (łącznie z funkcjami oficerskimi) wyczarterowanego w tym celu żaglowca s/y „Henryk Rutkowski” (obecnie „Kapitan Głowacki”), który ze śpiewającą załogą na pokładzie robił spore wrażenie, a nam do dziś pozostało wiele wspaniałych wspomnień z tych rejsów.

Dziękuję za rozmowę

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: