Wielkie żaglowce u drzwi Szczecina

Finał The Tall Ships Races 2024
Relacje Katarzyna Marcinkowska 21 sierpnia 2024
North Cape Fot. Katarzyna Marcinkowska

Finały The Tall Ships Races odbywają się w Polsce raz na kilka lat. Dlatego też kiedy już trafiła się okazja, kto żyw pospieszył do Szczecina, by przywitać te największe z żaglowców przybywające do nas z całego świata – dosłownie, bo tegoroczny rekordzista przypłynął aż z Ekwadoru – i wziąć udział w kończącej regaty fecie. Wśród wielu elementów programu znalazła się także scena szantowo-folkowa.

Wielkie żaglowce nieodłącznie kojarzą się nam z wolnością i przygodą. Gdy oczyma wyobraźni widzimy las strzelistych masztów i smukłe sylwetki zacumowanych burta w burtę jednostek, myślimy jednak raczej o epoce wielkich kliprów, gdy drogą morską transportowano herbatę z Chin do Europy, a na pokładach rozbrzmiewały prawdziwe pieśni pracy. Choćby już z tego powodu tak bardzo niecodzienny współcześnie widok ponad pięćdziesięciu jednostek zacumowanych po obu brzegach Odry zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Port to jest poezja

Największą jednostką tegorocznych The Tall Ships Races był polski „Dar Młodzieży”, który, zacumowany tuż przy Morskim Centrum Nauki, prezentował się naprawdę majestatycznie. Polska reprezentacja w Szczecinie zresztą w ogóle robiła wrażenie. Oprócz „Daru” goście mogli podziwiać m.in. także zwycięskiego „Fryderyka Chopina”, dwie siostrzane jednostki: „Pogorię” i ORP „Iskra”, świeżo odremontowanego „Kapitana Głowackiego”, „Kapitana Borchardta”, „Generała Zaruskiego”, „Gedanię”, „Dar Szczecina”, „Bonawenturę”, „Wielkopolskę”, „Farureja”, a także legendarnego „Zawiszę Czarnego” i „Baltic Beauty” (te dwa ostatnie nie brały udziału w regatach TTSR).

Wrażenie robiły także zagraniczne „olbrzymy”, takie jak choćby niemieckie „Gorch Fock”, „Roald Amundsen” i „Grossherzogin Elisabeth”, holenderski „Wylde Swan” i hiszpański „Pascual Flores”. Jednak prawdziwym ulubieńcem publiczności okazał się przybysz z dalekiej Ameryki Południowej, ekwadorski bark szkolny „Guayas”, który zacumował przy Wałach Chrobrego przy dźwiękach muzyki – z podobną fetą odpłynął kilka dni później. I to muzyki nie tylko południowoamerykańskiej – orkiestra „Guayasa” przygotowała bowiem specjalnie na tę okazję swoją wersję piosenki „I ciebie też bardzo” (Vito Bambino, Dawid Podsiadło, Daria Zawiałow).

Nieodłącznym elementem TTSR jest także parada załóg, która przeszła ulicami Szczecina w sobotnie popołudnie. Było kolorowo i energetycznie, nieraz z naprawdę ciekawym pomysłem – mogliśmy zobaczyć choćby załogę Smerfów („Marengo”), Minionków („Gratitude”), starożytnych Greków („Bonawentura”), olimpijczyków („Dar Szczecina”) oraz, jakże by inaczej, piratów („Dar Młodzieży”). Załoga „Fryderyka Chopina” zaś w nawiązaniu do swego patrona odtańczyła nawet poloneza.

Część żaglowców można było podziwiać nie tylko z nabrzeża – udało mi się zajrzeć na pokłady „Iskry”, „Guayasa” i „Gorcha Focka”. Z kolei chętnych na krótkie rejsy zabierały na swój pokład „Baltic Beauty”, „Wylde Swan” oraz znana już dobrze bywalcom gdańskiego zlotu Baltic Sail „Joanna Saturna” z Finlandii, a także mniejsze, już nieżaglowe jednostki. Ta moc atrakcji sprawiła, że na poszukiwanie sceny szantowo-folkowej udałam się znacznie później, niż początkowo planowałam...

W poszukiwaniu szant

A jej odnalezienie wcale nie było takie proste. Ja naprawdę rozumiem, że impreza tego kalibru wiąże się również z tym, że na głównej scenie muszą wystąpić gwiazdy powszechnie znane z radia i telewizji, piosenka żeglarska jest natomiast – wprawdzie sporą, ale jednak – niszą. Nie zmienia to faktu, że wyrzucenie sceny szantowej na zupełny margines tego, bądź co bądź, święta żeglarskiego, uważam za dość rozczarowujące. Słowa „margines” użyłam zresztą całkiem dosłownie – jeśli spojrzeć na mapkę zamieszczoną na stronie wydarzenia, potrzeba dłuższej chwili, żeby wypatrzyć scenę szantową, umieszczoną niziutko w lewym dolnym rogu, daleko od statków oraz wszelkich innych atrakcji. Goście „tolszipów” docierali tu chyba tylko, gdy – jak ja – specjalnie szant poszukiwali lub ewentualnie jeśli wybrali się uzupełnić płyny do znajdującej się nieopodal Żabki.

Pewnym plusem tej lokalizacji było przynajmniej to, że widownia, choć niewielka, składała się w dużej mierze z osób, które trafiły tu nieprzypadkowo, nietrudno było więc o odpowiednią atmosferę, wspólne śpiewy i entuzjastyczne reakcje publiczności. Mimo wszystko jednak uważam, że na imprezie takiej jak The Tall Ships Races szanty, a więc pieśni nieodłącznie związane z żaglowcami, powinny cieszyć się odrobinę wyższą estymą wśród czterech festiwalowych scen. Nie do końca rozumiem też zesłanie na scenę szantowo-folkową lokalnych wykonawców, którzy z piosenką żeglarską nie mają nic wspólnego. Rozumiem chęć promocji miejscowych artystów, ale umieszczenie tuż przed Atlantydą dziewczyny śpiewającej przeboje PRL-u do podkładu z taśmy uważam jednak za lekkie nieporozumienie (niczego wokalistce ani jej repertuarowi nie ujmując – nie była zła, po prostu nie pasowała do kontekstu). A można było zamiast tego zmieścić w tym slocie jeszcze jedną szantową legendę pokroju Marka Szurawskiego, Andrzeja Koryckiego czy Mechaników Shanty, których w Szczecinie zabrakło.

Najjaśniejsze punkty

Skoro już o Atlantydzie wspomniałam – czas skończyć z marudzeniem i przejść do standardowych zachwytów. Gdyńska formacja znalazła się bowiem w mojej prywatnej czołówce szczecińskich koncertów. Klimatyczny wieczór nad Odrą, odbijające się w wodzie światła i właściwie już niewidoczne, a jednak obecne w oddali maszty żaglowców stanowiły doskonałe tło dla tego występu. Szczególnie napisana przez Sławomira Klupsia dekadę temu (z okazji Operacji „Żagle Gdyni”) piosenka „Sail ho, welcome” w tym kontekście wybrzmiała jak dla mnie naprawdę wyjątkowo. Zresztą nie jestem w tej opinii odosobniona – również moja koleżanka, która Atlantydę słyszała tego dnia po raz pierwszy w życiu, jeszcze następnego dnia tak samo jak ja nuciła: „Wielkie żaglowce stanęły u drzwi […], wejdą do portu na kilka chwil”.

Szach-mat, ulewo!

Jak z soboty najbardziej utkwiła mi w pamięci Atlantyda, tak mało brakowało, bym z niedzieli najbardziej zapamiętała oberwanie chmury. Ja + koncert plenerowy = deszcz, wiadomo. Na szczęście tym razem zaopatrzyłam się w porządny sztormiaczek, szach-mat, ulewo! Chociaż w butach chlupało, nie powiem, i byłam już na etapie rozważań, czy jednak nie poddać się i nie iść się suszyć. Za nami były już w końcu koncerty Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny” (którzy zaśpiewali z pokładu „Daru Młodzieży” i choć uważam to za świetną decyzję, to szkoda, że informacji tej zabrakło w programie), Nierobbersów i zespołu North Cape, za którym zdążyłam się w ostatnim czasie porządnie stęsknić. Z drugiej jednak strony w perspektywie byli wciąż Wikingowie, Perły i Łotry, Klang i Flash Creep, a więc dużo dobrego. Wytrwałam zatem i nie żałuję!

Swego rodzaju „odkryciem” byli dla mnie Wikingowie. Kojarzyłam ich z nagrań, YouTube’a i opowieści, ale dopiero tu po raz pierwszy miałam okazję usłyszeć ich na żywo. Siedem doskonale wyszkolonych głosów, zwłaszcza w utworach a capella, robi spore wrażenie, a w dużej mierze klasyczny szantowy repertuar zespołu stanowi jego dodatkowy atut. Mam nadzieję, że znów zaczną pojawiać się częściej na festiwalowych scenach, bo mam spory apetyt na powtórkę.

Na moim prywatnym podium szczecińskich szant musiał się także znaleźć Flash Creep. Mam do nich ogromną słabość, moim zdaniem to, obok Sąsiadów, jedna z najciekawszych folkowych formacji na naszej „mokrej” scenie. W Szczecinie wystąpili w najszerszej możliwej konfiguracji i każdy z sześciorga członków miał okazję zabłysnąć. Ostatnio poszerzyli skład (nie wiem, czy na stałe, ale po cichu na to liczę) o Pawła Hutnego na banjo, zauważyłam też, że Piotra Ruszkowskiego od kilku (kilkunastu?) koncertów zastępuje Wiktor Bartczak. Jak w przypadku mandoliny obu panów słucham z przyjemnością, tak przyznam, że odrobinę tęsknię za Pickową gitarą rezofoniczną. Przy tym jednak zmiana na pozycji mandolinisty w połączeniu z powrotem banjo oznacza drobne modyfikacje w aranżach, przez które doskonale znane piosenki brzmią nieco inaczej i można odkrywać je na nowo. Poza tym nadal jestem pod ogromnym wrażeniem rozwoju wokalnego najmłodszego członka zespołu, Piotrka Łuczaka. Zawsze zresztą bardzo poruszało mnie jego wykonanie „Kołysanki dla Janka” Janusza Sikorskiego, a z roku na rok Piotrek brzmi w niej jeszcze lepiej. Wszyscy członkowie zespołu zresztą wykazali się podczas niedzielnego koncertu niesamowitą energią. Sobotniego prawdopodobnie też, ale ten niestety przegapiłam. Ciekawie było też usłyszeć w ich wykonaniu „Tysiące mil stąd” z repertuaru Czterech Refów (a więc macierzystego zespołu teraz już właściwie połowy Flaszek). Szkoda, że dla samych Refów, formacji na naszej scenie szantowej absolutnie legendarnej, nie znalazło się miejsce w programie. Dobrze jednak, że przynajmniej Flash Creep przypomniał widzom, że Cztery Refy ciągle grają.

A jeśli już o żalu mowa, moim zdaniem trochę również szkoda, że pochodzący właśnie ze Szczecina zespół Queen Anne’s Revenge wystąpił tylko raz i to akurat w piątek, kiedy nie wszyscy zdołali jeszcze dotrzeć na „tolszipy”. Ich też chętnie bym znów usłyszała… no ale nie można mieć wszystkiego. Mimo odrobiny marudzenia jestem naprawdę usatysfakcjonowana tegorocznym finałem The Tall Ships Races i uważam, że Szczecin stanął na wysokości zadania. Nie mogę się już doczekać, kiedy znów wielkie żaglowce staną u bram któregoś z polskich portów.

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: