Mechanicy Shanty i EKT Gdynia na otwarcie

Inauguracja wrocławskiego sezonu „szantowego”
Relacje Kamil Piotr Piotrowski 20 października 2018
EKT Gdynia i Mechanicy Shanty na otwarcie sezonu Fot. Kamil Piotrowski
Październikowego, czwartkowego wieczoru, koncertami EKT Gdynia i Mechaników Szanty w Starym Klasztorze zainaugurowano kolejny wrocławski sezon koncertów żeglarskich. I niewiele więcej można by napisać, bo wspomnianych zespołów chyba żadnemu bywalcowi sceny żeglarskiej przedstawiać nie trzeba, gdyby nie dwie – mnie dotąd nieznane – „nowinki” osobowe w obu składach.

Tego wieczoru, w wypełnionym niemal po brzegi Starym Klasztorze obie topowe formacje polskiej sceny piosenki żeglarskiej wystąpiły w nieco innych zestawieniach od tych, do których jestem przyzwyczajony. W składzie EKT zamiast Krzyśka Kowalewskiego pojawił się inny gitarzysta – Kamil Szewczyk, który z ekatowcami, zamiennie (za Krzyśka lub Marcina) występuje na scenie już od jakiegoś czasu. Niewiele o nim wiedziałem, poza tym, co wyczytałem w sieci czy dopytałem przed koncertem. Za to o „nowym” muzyku w składzie Mechaników mógłbym sporo napisać, a mowa o mandoliniście, Januszu Tytmanie.

Ale po kolei

O ile, jak większość osób na sali, znam już niemal na pamięć wszystkie hiciory EKT i Mechaników Shanty, więc właściwie każdy ich koncert to wielka wspólna biesiada żeglarska, raczej bez niespodzianek, o tyle „nowa gitara” i „nowa mandolina”, budziły moje zainteresowanie i nadzieję na coś innego. Przyznam, nie zawiodłem się, momentami było naprawdę ciekawie.

Pierwszy „nowicjusz”

Kamil ma inny styl grania, niż Krzysiek, dla mnie bardziej „miękki”, mniej u Kamila też jakby solowych popisów, w ogóle miałem wrażenie, że mniej było „na przodzie” gitary na koncercie, niż pamiętam z wcześniejszych koncertów, za to tam gdzie już wybrzmieć miała szedł mocny rockowy sound (był moment, że AC DC mi się nasunęło – ciary!), a przygrywki, które wrzucał Kamil od czasu do czasu przypominały mi trochę… Marka Knopflera? Osobiście styl Kamila przypadł mi do gustu, sprawiał, że to ekatowe granie było bliżej folk-rocka. Krzysiek mam wrażenie jest jednak bardziej jazzowy/rockowy, Kamil dla mnie bardziej folkowy w brzmieniach i zagrywkach. Takie moje subiektywne odczucie.

Drugi „nowicjusz”

Na pewno bardzo folkowy w brzmieniach i zagrywkach był drugi „nowicjusz” – Janusz Tytman, który zastępował tego wieczoru „Picka” – Piotra Ruszkowskiego. Ostrzyłem sobie na to spotkanie zęby i powiem Wam, było czego posłuchać.

Janusz to dziś „pierwsza mandolina RP”, a już na pewno pierwsza mandolina polskiej sceny bluegrass i country, mistrz nad mistrze, ograny i osłuchany w wielu rodzajach muzyki, ale to właśnie bluegrass jest jego największą pasją. Zjechał już trochę świata, grał z wieloma uznanymi muzykami, stał się już osobowością polskiej sceny folkowej.

I znów, tak jak w przypadku EKT, dzięki nowemu stylowi i technice gry, dzięki innym patentom muzycznym, innemu podejściu (a także trochę pewnie z braku czasu na „skopiowanie” mechanikowych aranży) znane doskonale hity zabrzmiały inaczej. Już samo brzmienie instrumentu jest inne od pickowej mandoliny, co samo w sobie zmienia utwór, a jeśli dodamy do tego inną, własną, interpretację – często opartą na improwizacji – to z takiego, osłuchanego już PMR-u, jak np. „Bitwa”, zrobił się inny song.

Twórcy przebojów

Dzięki obu muzykom, dotąd w tych formacjach przeze mnie nie słyszanych, miałem tego wieczoru do posłuchania sporo „smaczków”, no bo co przebój, to nieco inaczej zagrany. Chcecie wiedzieć co zagrały oba zespoły? To wymieńcie 20 najbardziej znanych utworów z repertuaru każdego z nich, a bardzo się nie pomylicie. To już niemal stałe set-listy. Nic dziwnego, bo co tu śpiewać innego, skoro obie kapele razem wzięte mają w repertuarach chyba największą liczbę żeglarskich przebojów PRL i RP.

Fajny wieczór, idealna inauguracja „szantowego” sezonu koncertowego – coś dla miłośników współczesnej piosenki żeglarskiej i coś dla fanów bardziej „tradycyjnego repertuaru, w tym szant”  - jak zawsze podkreśla Mistrz Jerzy Rogacki.

Zaczęło EKT Gdynia

Jeśli chodzi o EKT, wiele osób po koncercie podkreślało, że dawno nie słyszało tak równego wykonania – w sensie dynamiki, poziomu występu czy całego tego muzyczno-scenicznego „anturażu” – zgadzam się. Jaś Wydra w dobrej formie, Jacek Fimiak fajnie wpasował się w „messalinowe” piosenki, Marcin na basie równo, mocno, no i ta „nowa” gitara Kamila – wszystko razem chodziło jak trzeba. Był to taki dobry, dwugodzinny, rockowo-popowy set.

Kończyli Mechanicy Shanty

Mechanicy, klasa już sama w sobie, od lat nie spada już poniżej pewnego poziomu, z nadal charyzmatycznym liderem, dowcipkującym ostatnio wiele bandyżystą (jednak wolę, gdy Misiu gra, a nie gada), mocą wokali (jak oni huknęli te szanty! – nie ma już teraz tak mocarnego teamu a cappela na polskiej scenie – no może poza Czterema Refami oczywiście).

To już prawdziwa maszyna – jedna z niewielu grup, która od początku gra w niemal nie zmienionym składzie, co niewątpliwie pomaga. Tak, to prawda, rutyna czasem potrafi „zabić” ducha, ale Mechanikom to chyba jeszcze nie grozi, albo już nie grozi – jak zwał, tak zwał, ja bardziej bałbym się tu zmęczenia fizycznego – panowie sporo grają, nie tylko w tym składzie.

Szkoda, że to czwartek był

Jedyny mankament tego koncertu to termin -  niestety, zmiana z piątku na czwartek, podyktowana niespodziewaną kolizją terminów ze sprawami osobistymi, sprawiła, że po dwugodzinnym koncercie EKT, część publiczności już nie doczekała występu Mechaników, którzy na scenie pojawili się po 22:00. Ja na szczęście nie musiałem następnego dnia zrywać się bladym świtem do pracy, dlatego mogłem sobie pośpiewać z Mechanikami aż do „po północy”.

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: