Les polonais au complet

13 Internationaal Shantyfestival „Bie Daip” w Appingedam
Relacje Kamil Piotr Piotrowski 11 września 2014
13 Internationaal Shantyfestival "Bie Daip" Fot. Agnieszka Wiklińska
Trzynasta edycja festiwalu w holenderskim Appingedam była dla wszystkich zespołów z Polski bardzo pracowita i energochłonna. Dość powiedzieć, że grupy śpiewające a cappella ostatniego dnia miały już mocno nadwyrężone głosy, a i instrumentalnym lekko nie było. Ale chyba nikt z obecnych nie żałował strun i tych głosowych i w instrumentach oraz nocy niedospanych.

Wszystko zaczęło się od tego, że jeden z holenderskich chórów szantowych, Armstrong’s Patent postanowił jakoś uświetnić swoje 10 urodziny. Do małego, przemiłego miasteczka Appingedam, we wschodniej Holandii, zjechali goście - 5 chórów holenderskich oraz grupy z zagranicy, m.in. słynny band Stormalong John. Wszystkim to wspólne szantowanie tak się spodobało, że postanowili takie spotkania kontynuować. Robią to od 13 lat.

Mój festiwal

Festiwal „Bie Daip” jest mi szczególnie bliski. To tutaj, w 2004 r, zastępując jednego z Segarsów (pierwszy polski zespół w Appingedam), zadebiutowałem na scenie zagranicznej (więcej tutaj). Pięć lat później swój debiut na zagranicznym festiwalu mieli tu także Sąsiedzi (relacja tu). W sumie byłem tu już pięć razy i zawsze było to niesamowite doświadczenie, a przyjaźnie, które tu zawarłem 10 lat temu i później trwają do dziś. Moją sympatię „Bie Daip” zyskał też dlatego, że był pierwszym holenderskim festiwalem, który w swej formule uciekał od prezentacji głównie wielkich chórów składających się z 40-60 starszych panów (jak to widywałem na innych festiwalach w Holandii i Niemczech), ale zapraszał do koncertów uznanych szantymenów z Europy i świata. Tu usłyszałem po raz pierwszy angielski zespół Four’n’Aft czy Monkey‘s Orphan, francuski Nordet, walijski Baggyrinkle czy australijski Rocky River Bush Band. Zespoły, które na zawsze zmieniły moje postrzeganie szant.
Dość powiedzieć, że gdy wymyślałem nazwę dla festiwalu w Gliwicach, nazwa „Bie Daip” (w lokalnej gwarze znaczy: „nad kanałem”) nasunęła się sama.

Szantowe miasteczko

Szefem i kreatorem całości jest menadżerka Armstrongów, przesympatyczna Janneke Woldhuis-van Der Molen. Formuła festiwalu jest inna, niż ta znana w Polsce. Koncerty (z reguły 25-30 minutowe), poza główną sceną, odbywają się też w pubach, restauracjach, muzeum, kościołach, hotelu, a nawet na głównym deptaku miasta. Organizowany jest też rejs barką po kanałach, gdzie oczywiście też się śpiewa. Atrakcyjne dla widzów, bo całe miasto przez 3 dni żyje tylko tym festiwalem, choć czasem mordercze dla wykonawców. W tym roku polskie grupy Happy Crew, Wbrew Pozorom czy Sąsiedzi zagrali co najmniej 14 koncertów - każdy!

Muzyka przede wszystkim

Dla śpiewających tylko a cappella to nie lada wyzwanie, a wiadomo, że na oficjalnych koncertach się nie kończy. Zorganizowana przez Sąsiadów i Wbrew Pozorom piątkowa sesja muzyki irlandzkiej (przyjechał z nami Witek Kulczycki z zespołu Duan, więc nie można było nie skorzystać), połączona z all hands, skończyła się ok. 3-4 nad ranem, a oficjalne, nocne, sobotnie all hands niemal o świcie, a już o 9:30 w niedzielę z Sąsiadami śpiewaliśmy na mszy (drugi, po tegorocznej Norwegii, koncert na protestanckiej mszy w naszej karierze - ciekawe doświadczenie). Ale nikt nie narzekał, wręcz przeciwnie, wszyscy chętnie tu angażują się w różne „występy” i chętnie wracają (co tam 10, a czasem 14 godzin jazdy samochodem), bo myślę, że tej atmosfery nie da się porównać z żadnym innym festiwalem, jakie znam.

Appingedam 2014

Tegoroczna edycja, w porównaniu do tej sprzed 10 lat, zmieniła się ogromnie. Wtedy kilkanaście zespołów, teraz 33, w tym 3 chóry (ponad 100 muzyków), wtedy 5, może 6 scen koncertowych, teraz 23, wtedy może kilka tysięcy widzów przez cały weekend, teraz kilkadziesiąt. Festiwal się rozwija, ale nadal o dziwo nie traci swojej kameralności, klimatu. To dlatego chyba, że jest tyle miejsca do muzykowania, że każdy znajduje swoją enklawę. Jedyny problem z jego rozrostem jest taki, że jako wykonawca, praktycznie nie mam już szans by posłuchać koncertów innych wykonawców. Zespoły, by się zintegrować, radzą sobie zatem jak mogą - głównie na nocnych all hands, ale też próbując wspólnych występów. I tak na przykład Sąsiedzi do wykonania „Dans Dix Aux” zaprosili lidera Les Souillés de Fond de Cale - Filipa (Philippe Noirel), ten z kolei zrewanżował się, zapraszając nas do wspólnego wykonania „La Harmonica” (którą kilka lat temu zagraliśmy razem na jubileuszu „Sójek” w Paimpol). Dzień później szantę „Cabin Boy” poprowadził z nami Jan van Oudheusden, z reaktywowanego po latach, holenderskiego Square Riggers (byli na Shanties ale w innym składzie). Jan to także właściciel przepięknej łodzi, na której trzasnęliśmy sobie sesję foto, włażąc m.in. na reje. A propos łodzi. Na głównym kanale, jak co roku, cumowały barki, małe łodzie i większe, drewniane żaglowce. Jednym z nich, był ship „Jade”, przemiłych Konnie i Aba, na którym po raz drugi mieszkaliśmy. I powiem Wam, nie ma tam lepszego hotelu, a tam hotelu, czuliśmy się tam za każdym razem jak w domu. Konnie i Appi (jak go wszyscy nazywali) są wspaniałymi gospodarzami. Nie mówiąc, że do głównej sceny festiwalu mieliśmy… 20 m.

Warci polecenia

Wśród rzeszy wykonawców, koncertów, spotkań udało mi się jednak co nieco podsłuchać. Od lat niezmierną moją atencję i uznanie ma czwórka Anglików z Four’n’Aft. Ich aranżacje, barwa głosów w tradycyjnych pieśniach morza stale robi na mnie ogromne wrażenie (koncertowali już w Polsce). Piątkowego wieczoru przed nami występowała inna grupa z Anglii, kwartet Monkey’s Fist. Także starsze pokolenie, z tradycyjnym repertuarem, ciekawie śpiewanym. Ale obok nich pojawiły się grupy młode, mnie nieznane. Trio Ballina Whallers czy kwartet Longest Johns. Wszyscy o świetnych głosach, zawodowych aranżacjach i przepięknych wykonaniach. Szkoda, że miałem tyko kilka minut by ich posłuchać.

Zawsze, jeśli tylko mogę, słucham wspomnianych Sójek czyli Les Souillés de Fond de Cale. W tym roku do grup z Francji, godnych polecenia, dołączyłem kolejną - rozśpiewaną, rozfolkowioną - Strand Hugg. Świetni. Niezmienne lubię i polecam belgijski Les Mâles de Mer, no i oczywiście gospodarzy - Armstrong's Patent. Zwłaszcza ci ostatni, co rok, zaskakują mnie jakąś tradycyjną nowością w repertuarze.

Polacy na finał

Na trzynastej edycji w Appingedam wystąpiły cztery grupy z Polski: wspomniane Happy Crew, Wbrew Pozorom (dawny Onyx) i Sąsiedzi od piątku, a w sobotę dołączył Banana Boat. Mijaliśmy się z nimi przez cały czas, ledwie „cześć” udało się powiedzieć, więc nie powiem wam co zaśpiewali. Ubolewałem zawsze nad tym, że nigdy nie udało się tu polskim zespołom jakoś zaistnieć wspólnie, ale w tym roku wydarzyło się coś, czego dotąd tu nie doświadczyłem, a wszystko za sprawą zmian w organizacji finałowego koncertu.

Otóż, rok temu, postanowiono, ze względu na ilość zespołów, nie jak do tej pory dać każdemu wykonawcy czas na jeden utwór (koncert ciągnął się w nieskończoność), ale połączono ich w grupy narodowe. Razem wystąpiły więc grupy z Anglii, krajów BeNeLuxu, Francji i m.in.… z Polski. Taki zabieg pozwolił nam wreszcie coś zaśpiewać wspólnie, i to na głównej scenie. To było to!
Co prawda, jak to zwykle bywa, gdzie 3 Polaków tam 4 opinie, ale w końcu udało nam się wybrać „ten” utwór. Zaśpiewaliśmy „Maui”, a zwrotki poprowadzili: Marek Wikliński (Sąsiedzi), Maciek Jędrzejko (Banana Boat), Dominik Kasicki (Happy Crew) i Ela Płonka (Wbrew Pozorom). Akompaniowali Piotr Świeściak na gitarze i Dominika Płonka na flecie (Sąsiedzi). Ciary mi poszły jak huknęliśmy refren, a w niejednych oczach na widowni pojawiła się łza wzruszenia. Magia wspólnego śpiewania jest niesamowita!

Udała się też jeszcze jedna rzecz - wspólne zdjęcie, na którym są „Les polonais au complet”.

No i znów żal było wracać.

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: