Kraków wciąż szantami stoi

41. Międzynarodowy Festiwal Piosenki Żeglarskiej „Shanties” za nami
Relacje Katarzyna Marcinkowska 10 marca 2022
Andrzej Korycki i Dominika Żukowska Fot. Katarzyna Marcinkowska

Niedawno zakończyła się tegoroczna edycja Festiwalu Piosenki Żeglarskiej „Shanties”, który odbył się w Krakowie już po raz 41. Każdy fan gatunku wie, że to właśnie pod Wawelem od kilku dekad bije serce „polskiej szanty”. Co zatem takiego ma w sobie ten festiwal, że regularnie zjeżdżają tu wierni fani muzyki mórz i oceanów z najdalszych zakątków Polski, a nawet świata?

Korzystając z tego, że po zeszłorocznej edycji wirtualnej festiwal powrócił do formatu „na żywo”, w tym roku i ja postanowiłam na własnej skórze poczuć legendarny klimat „Shanties”. Na czwartkowy koncert w Radio Kraków nie udało mi się niestety dotrzeć, dlatego też dla mnie festiwal zaczął się dopiero koncertem poświęconym pamięci Jerzego Porębskiego, zatytułowanym „Dziękuję ci, wielka wodo”.

Piątkowe wzruszenia

Pojawiły się na nim piosenki znacznie mniej znane, niektóre przygotowane specjalnie na tę okazję, jak choćby nastrojowe „Adios Argentyno” czy przezabawny „Spity Gonzales” w wykonaniu Dominiki Żukowskiej i Andrzeja Koryckiego oraz „Regaty” i „Bułeczki” zagrane przez Romana Tkaczyka – część z nich słyszałam po raz pierwszy w życiu. Przyznaję, nie obyło się bez wzruszeń, do czego przyczyniły się także nagrane wypowiedzi Poręby puszczane pomiędzy występami.

Wspaniałą niespodzianką był występ kwartetu skrzypcowego w składzie Tadeusz Melon (który również przepięknie zaaranżował całość), Jolanta Gacka, Anna Dębicka i Łukasz Zięba. Zagrali wiązankę szesnastu utworów Jerzego Porębskiego, wnosząc na scenę ciekawy powiew świeżości. Bardzo sympatycznym momentem było też wykonanie piosenki „Gdzie ta keja” po śląsku – oczywiście przez Macieja Jędrzejkę. Niezwykle ucieszył mnie występ jazzowej legendy – grupy Old Metropolitan Band. Jako że jazz jest równie bliski mojemu sercu co folk, okazję do posłuchania tak świetnego składu przyjęłam z ogromną radością. Szkoda natomiast, że z przyczyn nagłej niedyspozycji jednego z członków nie udało się dotrzeć na festiwal Trio Con Brio.

Nie do końca trafionym pomysłem wydało mi się z kolei połączenie występu Arka Wlizły z zespołem i Romana Tkaczyka w jedno. Przy czym zaznaczam – nie jest to absolutnie zarzut do żadnego z artystów, obaj zaprezentowali się świetnie. Został co najwyżej niedosyt, że tak krótko. Problem jednak w tym, że w moim odczuciu były to dwa zupełnie osobne występy, które z niewiadomych przyczyn (zapewne czasowych) odbywały się razem, zamiast jeden po drugim. Arek Wlizło wykonywał trzy piosenki autorskie, które Roman Tkaczyk miał za zadanie przepleść dwoma coverami utworów Poręby (a przecież i Arek byłby na pewno w stanie zagrać coś Jerzego Porębskiego po swojemu, z kolei Roman ma też piękne własne utwory). Do tego Roman  Tkaczyk samotnie, podczas gdy Arek Wlizło z zespołem, siły były więc nie całkiem wyrównane, pomimo Romkowego loopera. I niby dzielili scenę, a grali każdy osobo i były to wyraźnie dwa osobne podmioty. Wszystko z klasą i na wysokim poziomie oczywiście, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to połączenie takie trochę na siłę i nie do końca sprawiedliwe. Choć każdego z panów osobno słuchałam oczywiście z ogromną przyjemnością i najwyraźniej nie tylko ja – Roman zdobył wszak w tym roku swoją kolejną, trzecią już nagrodę shantiesowej publiczności (więcej o wynikach pisaliśmy tutaj: Zwycięzcy i wyróżnieni na XLI Shanties).

Kiedy na Rynku słychać szanty, musi być mokro

Sobotnią zabawę rozpoczęliśmy tradycyjnie na Rynku Głównym, gdzie wykonawcy festiwalu dali godzinny koncert klasycznych szant w najlepszym wydaniu, wzbudzając zainteresowanie turystów i przechodniów. Od rana dzień zapowiadał się pięknie – słońce, niewielki wiatr, a w powietrzu zapach wiosny – tym bardziej czekałam na ten koncert. Tymczasem tuż przed jego rozpoczęciem nadciągnęły chmury i Rynek przywitał nas nie tylko deszczem, ale nawet śniegiem. Cóż, widać, jak szanta klasyczna, to musi być mokro. Choć w ręce było trochę zimno, to wspólne śpiewanie, a nawet podrygiwanie wraz z wykonawcami pozwoliło rozgrzać się w błyskawicznym tempie. Prym wiódł jak zawsze Męski Chór Szantowy „Zawisza Czarny”, który uraczył nas między innymi bardzo wzruszającym w obecnych okolicznościach wykonaniem „Kozaka Supruna”. Fantastyczny był także występ gości z zagranicy – The Exmouth Shanty Men. W każdej sekundzie czuć było, że szanty to po prostu element ich kultury. Choć muszę przyznać, że obawiałam się nieco o ich zdrowie na kolejnych koncertach, patrząc, jak mimo załamania pogody panowie występują ubrani w swoje tradycyjne, niezbyt ciepłe stroje. Ale ich najwyraźniej śpiew rozgrzewał równie mocno jak nas słuchaczy, bo dali radę.

Z Rynku – po szybkim obiedzie – trzeba było pospieszyć z powrotem do kina Kijów na koncert zatytułowany „Ptaki oceanów”, a poświęcony drugiej ważnej dla naszego środowiska osobie zmarłej w ubiegłym roku, czyli Mirze Urbaniak. Na scenie pojawiła się cała plejada gwiazd takiego kalibru jak m.in. Stare Dzwony, Mechanicy Shanty, Cztery Refy czy Atlantyda. Największym zaskoczeniem dla mnie osobiście okazały się o dziwo właśnie Refy. Ponownie z Piotrem Ruszkowskim na mandolinie, a także z Wiktorem Bartczakiem, którego oprócz banjo i flażoletów po raz pierwszy zobaczyłam również z koncertiną. Zespół zagrał bardzo żywiołowo, dając się ponieść improwizacji do tego stopnia, że nie zdążył już zagrać ostatniej z zaplanowanych na ten koncert piosenek. Cudownie jest widzieć Refy w takiej formie – wygląda na to, że zespół nie tylko pozbierał się po ogromnej stracie, jaką była śmierć Jerzego Rogackiego, ale do tego jeszcze wciąż potrafi zaskakiwać i pokazywać swoje różne oblicza. Ciekawie było też usłyszeć tego wieczora te same utwory w zupełnie różnych aranżacjach – The Exmouth Shanty Men zaprezentowali „New York Girls” oraz „Pay Me My Money Down” w wersji bardziej tradycyjnej, a cappella, podczas gdy Marek Szurawski (tę pierwszą) oraz Męski Chór Szantowy „Zawisza Czarny” (tę drugą) zagrali z instrumentami, w bardziej współczesnym (zwłaszcza Chór) wydaniu.

Niedzielne niespodzianki

Niedzielę rozpoczęliśmy koncertem szanty klasycznej, na które zawsze czekam, bo na niejednym festiwalu zdarza się, że ta klasyka jakoś tak ginie pomiędzy wszelkim folkiem czy współczesną piosenką żeglarską (które także uwielbiam, nie jest to więc żaden zarzut – po prostu cieszy mnie, kiedy na festiwalu klasyka ma swój własny, specjalnie wydzielony czas, dzięki czemu wiem, że jej nie zabraknie). Chociaż tym, co najbardziej skradło moje serduszko podczas tego koncertu, był występ Zawiszaków w wersji zupełnie nieklasycznej. W roli „frontwoman” Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny” pojawiła się bowiem genialna Joanna Knitter i w ułamku sekundy rozgrzała scenę oraz resztę sali do czerwoności. Chórowi nie brakuje energii i kiedy jest sam, ale w połączeniu z Joanną to już prawdziwa petarda. Miałam okazję podziwiać jej niesamowitą energię już w poprzednich latach podczas Szant pod Żurawiem, ale tutaj miałam wrażenie, że było nawet jeszcze bardziej żywiołowo. Może to efekt zamkniętej sali zamiast sceny na powietrzu. A może po prostu Joanna ma tę moc, która rośnie z roku na rok. Tak czy inaczej, po tym koncercie chciałoby się tylko zakrzyknąć „Więcej!”.

Ogromnie ucieszyło mnie też pojawienie się w Krakowie moich „rodaków-Podlasiaków”, czyli zespołu The Pioruners. Panowie powrócili na Shanties po wieloletniej nieobecności i z miejsca oczarowali niesamowitą energią oraz pięknem klasycznej szanty wykonywanej tak, jak, mam wrażenie, śpiewa się ją u nas coraz rzadziej. Oni także zarażali fajną energią, zarówno w sobotę na Rynku, jak i w niedzielę, a mieli jej tyle, że sceny było im mało – wkrótce po swoim występie zabrali się do śpiewania w holu. Szybko przyłączyły się do nich inne osoby i tak spora część przerwy pomiędzy dwoma niedzielnymi koncertami upłynęła nam na alternatywnym koncercie korytarzowym. Za takie chwile między innymi kocham festiwale!

Niedziela była także dniem premier. Ryczące Dwudziestki zaśpiewały aż dwa nowe utwory – tradycyjnych „Jakobitów” („Ye Jacobites by Name”) oraz „Tak trzymaj” (org. „Keep Hauling” duetu Broom Bezzums, dziś kojarzona chyba najbardziej z grupą Fisherman’s Friends, a także Show of Hands), oba w tłumaczeniu Mariusza Bartosika. Krzysztof Jurkiewicz zaprezentował „Winę Mikołajka” własnego autorstwa – zabawną legendę o powstaniu mikołajka nadmorskiego, z puentą refrenu, którą już po chwili śpiewała z nim cała widownia. Premierę przywiózł na „Shanties” także zespół The Nierobbers – tutaj niestety nie udało mi się zapamiętać tytułu, ale pamiętam, że jej również wysłuchałam z przyjemnością. Wiem, że część tych nowych utworów wybrzmiała już zresztą dzień wcześniej na koncercie nocnym, do niego jednak nie dotrwałam (zanotowane na przyszłość – przed „Shanties” trzeba wziąć dodatkowy dzień urlopu, żeby przyjechać na festiwal wyspanym na zapas).

Nowością – przynajmniej dla mnie – było również wykonanie Joanny Knitter z Męskim Chórem Szantowym „Zawisza Czarny” piosenki „Siódme morze” z repertuaru Maryli Rodowicz. Słyszałam ją już kiedyś z Chórem towarzyszącym Grażynie Łobaszewskiej, ale wersja Joanny stanowiła dla mnie miłą niespodziankę. Po raz pierwszy w wersji live usłyszałam też przepiękne „Here’s a Health to the Company” w wykonaniu Sąsiadów oraz kilka utworów z ostatniej płyty Pereł i Łotrów – zgodnie z moim przewidywaniem (pisałam o tym w recenzji albumu „Distant Shores”) śpiewanie „Wraku” na kilkaset gardeł okazało się niezwykle satysfakcjonujące!

W niebiesko-żółtych barwach

I w ten sposób płynnie przechodzimy z szanty klasycznej do koncertu finałowego 41. „Shanties”, podczas którego zespół Perły i Łotry wraz ze swoimi scenicznymi przyjaciółmi świętował trzydzieste urodziny. Jak można było się spodziewać, nie zabrakło żartów, prezentów oraz wspólnych wykonań gospodarzy z gośćmi – szczególnie przypadły mi do gustu „Byle dalej” Andrzeja Koryckiego i Dominiki Żukowskiej wraz z Perłowym chórkiem (fragment tego występu zobaczycie na naszym Facebooku) oraz zaśpiewany przez gospodarzy wraz z Mechanikami Shanty „Stary Malarkey” – była moc!

Największą magię finałowego koncertu stanowiło jednak co innego. Jak pewnie wszyscy już wiedzą, festiwal rozpoczął się tego samego dnia, w którym Rosja napadła na Ukrainę. Do tego większość koncertów w ramach „Shanties” odbywa się w kinie noszącym nazwę „Kijów”. Z połączenia tych dwóch faktów z otwartymi sercami artystów oraz fanów mokrej muzyki musiało wyjść coś dobrego. Lawinę dobra rozpoczęły Perły i Łotry, które zdecydowały się przekazać swoje honorarium za koncert oraz dochód ze sprzedaży płyt i gadżetów przywiezionych do Krakowa na rzecz Ukrainy. Przeprowadziły też – z zabójczo skuteczną pomocą Krzysztofa Jurkiewicza – spontaniczną licytację swojej urodzinowej maskotki: wikinga „naturalnych rozmiarów”, zrobionego własnoręcznie przez żonę jednego z członków zespołu. W sumie zebrana tylko przez Perły kwota sięgnęła 12 tysięcy złotych, a to jeszcze nie wszystko, bo do wsparcia naszych dotkniętych wojną sąsiadów postanowili się przyłączyć też inni – jak organizatorzy festiwalu czy zdobywcy nagrody za rejs roku. Nie zabrakło też oczywiście poświęconych Ukrainie pieśni – nie tylko zresztą w niedzielę, bo już w piątek mieliśmy okazję usłyszeć ukraińską ludową piosenkę „Tyż mene pidmanuła” we wspólnym wykonaniu Klangu oraz Banana Boat (nagranie tutaj), a w sobotę Męski Chór Szantowy „Zawisza Czarny”, jak już wspominałam wyżej, zadedykował Ukraińcom swoją wersję kozackiej pieśni „Kozak Suprun”.

Szantowe święto

„Shanties” 2022 zapewniły więc nam, widzom, odpowiednią dawkę emocji najróżniejszego rodzaju – radości, zaskoczenia i wzruszeń, pozwalając jednocześnie posłać trochę dobra w świat. Dlatego też czuję, że wróciłam naładowana pozytywną energią i już czekam, by móc znów do Krakowa wrócić. Przekonałam się bowiem na własnej skórze – ten festiwal po prostu ma w sobie to coś. Wykonania z najwyższej półki, świetne nagłośnienie, premiery, niespodzianki – to wszystko z pewnością przyczynia się do tego magicznego klimatu. Ale chyba przede wszystkim tworzą go ludzie. Na „Shanties” po prostu czuje się to ogromne zaangażowanie zarówno artystów, jak i organizatorów oraz tę powszechną radość, że wszyscy wspólnie możemy uczestniczyć w czymś na kształt szantowego święta. Wspaniale było zresztą zobaczyć nareszcie paru wirtualnych znajomych twarzą w twarz, zamienić kilka słów z ciekawymi ludźmi, a nawet zaliczyć minizlot redakcji naszego portalu. Myślę więc, że „Shanties” to nie tylko święto muzyki i żeglarstwa, ale także, a może przede wszystkim święto spotkań – w tym tkwi moc tego festiwalu. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję na jeszcze więcej spotkań i wspólnej zabawy. Obiecuję tym razem przyjechać bardziej wyspana ;)

Galeria

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: