Jak winyl Mechaników zmienił wszystko

Trzydzieści lat z szantami i pieśniami kubryku
Felietony Kamil Piotr Piotrowski 28 sierpnia 2019
Mechanicy Shanty plakat i LP Fot. Kamil Piotrowski
Znów w sieci, przy okazji pewnej dyskusji, wychynęła mi nagle okładka jednej z kilku płyt analogowych, prawie niedostępnych już, bo wydanych w Polsce w zamierzchłych czasach ubiegłowiecznej „szantowej rewolucji”, na których znalazły się zarówno dawne pieśni morza, w tym szanty, jak i współczesne piosenki żeglarskie. Mowa tu o winylu Mechaników Shanty, pt… „Mechanicy Shanty”.

Pretekstem do tego wspominkowego felietonu stał się post Przemka Liska, w którym dopytywał się o polskie płyty analogowe z tradycyjnym folkiem morskim i współczesnymi piosenkami żeglarskimi. Mam „deja vu” pomyślałem, bo już przez to kiedyś przechodziliśmy, jeszcze za dobrych czasów Szantymaniaka, ale zaraz naszła mnie myśl, że skoro takie pytanie (i dyskusje czy „Keja jest szantą”) odradzają się co jakiś czas, to koniecznie powinniśmy stworzyć miejsce, gdzie te podstawowe informacje o naszej scenie, wykonawcach, płytach, historii będą dostępne, albo należy dołożyć starań by wypromować te miejsca, gdzie te informacje są. Temat szeroki, nie o tym chciałem.

Płyty analogowe wydały tylko trzy zespoły znane nam dziś ze sceny piosenki żeglarskiej (wiem, Biesiad odkrył nam jeszcze jeden rodzynek, ale na razie pominę go w wyliczance), a są to:

„Więcej żagli” (1983) – nagrana przez Ryszarda Muzaja, Mirosława Peszkowskiego, Jerzego Porębskiego i Marka Siurawskiego (wówczas, dziś Szurawskiego), muzyków, którzy już współpracowali, ale jeszcze nie nazywali się Stare Dzwony. Ta płyta jest dla mnie jak Latający Holender – wszyscy o niej mówią, mało kto ją widział, jednostki dotknęły (jakby ktoś miał jedną na zbyciu – biorę!).

 

Historię powstawania tej płyty znajdziecie w artykule: Więcej żagli nie od Starych Dzwonów

 

Trzecią w kolejności na rynku była czarna płyta „Pytania” (1991) grupy Tonam & Synowie. Zdobyłem ją dopiero rok temu, a otrzymałem ją z rąk samego „Garbatego” czyli Wojciecha Plewni (dzięki kapitanie!).

A ja dziś o drugiej w kolejności wydania... Mechaników Shanty

Nie pamiętam już dokładnie jaka to była pora roku osiemdziesiątego dziewiątego ubiegłego wieku. A rok to, jak się okazało przełomowym był, nie tylko dlatego, że z dziewiątką w dacie (zawsze dla mnie są przełomowe, urodziłem się wszak w roku z dwoma dziewiątkami :D). Nie dlatego też, że właśnie kończyłem pierwszy rok studiów, i nie dlatego wreszcie, że Solidarność wygrywała w tym roku wybory. Przełom, o którym zdałem sobie sprawę dopiero po latach, nastąpił z innego powodu.

Szedłem sobie ulicą Młyńską w Katowicach i wpadłem na niesamowicie długą kolejkę, co w tamtych czasach nikogo jeszcze nie dziwiło, bo kolejki były. Dziwnym było to, że kolejka ta była do sklepu muzycznego. Ale ci, co żyli wtedy pewnie powiedzą, że jak rzucili np. płytę Dżemu, to kolejki też były masakryczne. Fakt. Ano były. Tyle, że tym razem nie był to Dżem.

„Za czym kolejka ta stoi?!?”

– zapytałem, lub jakoś tak, spotkanego w kolejce kolegę. Odpowiedź zaskoczyła mnie wielce, padło bowiem: „za płytą Mechaników Shanty”.

?!?

Nic mi to nie mówiło, ale że kolega się nudził (i zachwalał Mechaników bardzo), a ja nie miałem nic specjalnego do roboty, a płyty zbierałem, stanąłem i ja. Gadaliśmy tak długo, atmosfera, jak to w kolejce, fajna, że nawet nie zauważyłem, gdy zleciała chyba godzina, albo dłużej i oto zaskoczyło mnie niemal pytanie: „ile?”.

– Jedną – odrzekłem, no bo po co więcej (ależ byłem głupi!), i czułem jak ludzie w kolejce patrzą na mnie ze zdziwieniem, ale pewnie i radochą, bo dla nich też wystarczy. Byli tacy (czego dowiedziałem się po latach), którzy i po dziesięć wynosili. Wtedy jakoś nie zwróciłem na to uwagi.

Płytę przyniosłem do domu. Przeleżała trochę zanim wrzuciłem ją na „Artura”, „Adama” czy jak on się tam zwał, ten winyloplayer…

I czas stanął…

To było coś niesamowitego! Coś niespotykanego dotąd na moim adapterze! No szok! Jak to brzmiało, jak porywało, jak było inne od tego, co miałem do tej pory na półkach (głównie blues) i jak szybko wpadało w ucho. Niby a'cappella, niby proste instrumenty, a brzmiało mocarnie. Piętnaście utworów o niesamowitej sile rażenia. Piłowałem tę płytę non stop! Już po trzecim przesłuchaniu znałem ją niemal na pamięć, umiałem grać niektóre piosenki (akordy były proste), ale najbardziej lubiłem śpiewać razem z Mechanikami a'cappella.

Płyta „Mechanicy Shanty” to był przełom, stała się jedną z najważniejszych dla mnie płyt (i chyba nie tylko dla mnie, bo dziś WSZYSTKIE utwory z tego krążka to PMR*-y!!!, playlista poniżej). Odkryła mi coś, czego dotąd nie znałem, ale żeby nie było tak pięknie, tu was zaskoczę…

Nie dla mnie „Shanties” czy „Szanty we Wrocławiu

Otóż, nie, nie jeździłem na ich koncerty, nie ruszyłem do Krakowa, ani na inny festiwal, i nie dlatego, że nie bardzo wiedziałem gdzie ich szukać. Choć netu wtedy nie było, ja żeglarzem też nie byłem, więc do środowiska nie należałem. Nie pojechałem, bo czasu za bardzo nie miałem na jeżdżenie, bo wtedy jeszczem trochę harcerzył (nie wodniakował – zielony byłem), i już ostro chodziłem po górach, a że w górach też śpiewało się szanty i piosenki żeglarskie, w zupełności mi to wystarczało. Oczywiście repertuar Mechaników na śpiewankach był obowiązkowy (w moim starym śpiewniku, który mam do dziś, zajmuje kilka stron), ale jakoś nie ciągnęło mnie na koncert. Później inny kolega zaczął śpiewać inne piosenki żeglarskie i nawet szanty. Stawaliśmy przed chałupą (chatką studencką na Błatniej) i wyliśmy na głosy do księżyca. To była magia, to było to coś! Wspólnota w śpiewie. To mnie kręciło, nie festiwale. Gdym wiedział, że na festiwalach są też afterki...

Poznawałem więc – w górach! – takie nazwy jak Stare Dzwony, Ryczące Dwudziestki, Cztery Refy, pożyczałem kasety, CD, ale żadna płyta nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia, jak ta, nagrana przez zespół Mechanicy Shanty.

Nowe szantowe szlaki

Dziś śmiało mogę powiedzieć, że jestem ten z sortu mechanikowego, że to chłopaki zaszczepili we mnie zainteresowanie światem morza, jego kulturą (ale nie pływaniem, o nieee, „na morze nigdy o nieee”) i przede wszystkim pasję do śpiewania szant. Choć nie od razu ten szczep zakiełkował, nie od razu zajarzyłem do końca, czym te szanty są. Do tego potrzebne jeszcze były pewne okoliczności i ludzie, którzy pojawili się na mojej drodze deczko później (ale o tym może przy innej okazji). Nie zmienia to jednak faktu, że ziarno zostało posiane, i dalsze moje kroki, mniej lub bardziej świadomie, kierowałem już ku scenie tzw. „szantowej”.

To dzięki wielogodzinnemu słuchaniu Mechaników nie miałem później problemu z przestawieniem się na angielskie oryginały, by śpiewać je wspólnie z podobnymi wariatami jak ja, całą noc gdzieś w irlandzkim Cobh, holenderskim Appingedam czy Delfzijl, niemieckiej Bremie czy Rostocku, norweskim Langesund, bretońskim Paimpol czy amerykańskim Bay City i Mystic Seaprt. To dla spotkania z tymi wariatami i uczczenia 100. rocznicy urodzin Stana Hugilla, ostatniego z szantymenów, gnałem do Liverpoolu, by choć kilka dni znów pobyć w tej atmosferze i znów pośpiewać szanty i inne pieśni morza z takimi jak ja – choć częstokroć o wiele starszymi niż ja. Dane mi było śpiewać nawet z tymi Wielkimi tej sceny, o czym nie zawsze wtedy wiedziałem.

Nawet w najbardziej szalonych snach i marzeniach (a wierzcie mi potrafię śnić i marzyć) nie przypuszczałem, że kiedyś będę z TYMI Mechanikami, Wielkimi Śpiewakami i Folkowcami na ty, że będę mógł z nimi usiąść na piwie, porozmawiać o muzyce. A gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że za dwadzieścia parę lat z liderem tej formacji będę kiedyś stawał na jednej scenie... No luuuudzieee...., no fake, nooo... :)

To ta płyta zaprowadziła mnie tu, gdzie jestem. To ta płyta rozbudzała potrzebę podróżowania i poznawania nowych miejsc, szukania nowych źródeł pozyskiwania tradycyjnych morskich pieśni. To ta płyta była swego rodzaju busolą, pokazującą kierunek. I choć tego pierwszego egzemplarza nie mam już (przyznać się, komu pożyczyłem?!), kupiłem w komisie drugi (za 5 zł, a na okładce cena 4500 PLN!) i nie powiem, że bez tremy, ale dopiero kilka lat temu, u mnie w mieszkaniu (sic!) podsunąłem Szkotowi do podpisu, na próbie Szkockiej Trupy.

Gdy zastanawiałem się kiedyś, dlaczego to ta płyta trafiła do mnie, a nie Dzwony czy Tonamy, odpowiedź widzę jedną. Jako jedyna z tych trzech wymienionych, płyta Mechaników Shanty dotarła szeroko pod strzechy, bo miała ogromny jak na tamte czasy (a dzisiaj to już w ogóle kosmos) nakład i promocję. Wydało ją jedno z największych wówczas wydawnictw – Polskie Nagrania.

Na przykład płyta Starych Dzwonów była wydawnictwem okolicznościowym, wydanym przez któryś z klubów żeglarskich (dziś wiem, że z Radomia – przyp. red.), w symbolicznym nakładzie. To już trzecia płyta, „Pytania” Tonam & Synowie, miała się lepiej, bo wydało ją Towarzystwo Zachęty Kultury wespół z Alama-Artem (wtedy też prężnym wydawcą).

 

Marek Szurawski w wywiadzie, który przeprowadziłem z nim ostatnio: „Panował fajny entuzjazm, opowiedział mi ciekawą historię o jednym z utworów, poczytajcie.

 

Płyta i kaseta Mechaników, jak chwali się zespół na swojej stronie (tak przy okazji: powinniście ją już zmienić panowie), osiągnęła oszałamiający nakład dziewięćdziesiąt tysięcy sprzedanych egzemplarzy!!! Nie dziwne zatem, że trafiła i do mnie. To był potop.

W tym roku mija dokładnie trzydzieści lat od jej wydania. Marzy mi się reedycja na CD, ale to chyba w 2039 r., za lat dwadzieścia...

Gdy w kolejnym roku z dziewiątką (znów pełnym zmian) spoglądam w tył i patrzę ile się od momentu nabycia tego krążka do dziś wydarzyło... kto by pomyślał. Trzydzieści lat z Mechanikami, pod jednym dachem – nie w kij dmuchał.

A Wy macie swoją ulubioną, przełomową płytę z muzyką morza i/lub jezior. Jakiego sortu jesteście?

Mechanicy Shanty „Mechanicy Shanty” (LP)

Strona A:

  1. Żegluj (2'50), sł. S. Klupś, H. Czekała, D. Gaweł / mel. trad.
  2. Heave Away Santiano (2'35), sł. H. Czekała / mel. trad. (wg. „Santiano”)
  3. Herzogin Cecille (1'40), sł. H. Czekała / mel. Ken Stephens
  4. Stara Latarnia (3'10), sł. S. Klupś / mel. trad.
  5. Pacyfik (2'55), sł. S. Klupś / mel. trad (wg. „The Rattlin Bob”)
  6. Sześć błota stóp (1'30) sł. H. Czekała / mel. Ciril Tawney (wg. „Six Feet of Mud”)
  7. Stare Swansea Town jeszcze raz (2'05) sł. H. Czekała / mel. trad.
  8. Lowlands Away (3'00), sł. H. Czekała / mel.trad.

Strona B:

  1. Marco Polo (3'00) sł. S. Klupś / mel. trad.
  2. Paddy Works on the Railway (1'20), sł. trad. / mel. trad.
  3. Green Horn (3'15), sł. H. Czekała, D. Gaweł / mel. trad.
  4. Maringo (1'25) sł. trad. / mel. trad.
  5. Hiszpanka z Callao (3'35), sł. H. Czekała, S. Klupś / mel. trad. (wg. „The Spanish Lady”)
  6. Płyńmy w dół do starej Maui (4'25), sł. H. Czekała / mel. trad. (wg. „The Rolling Down to Old Maui”)
  7. Dziki Włóczęga (2'45), sł. H. Czekała / mel. trad. (wg. „The Wild Rover”)

Nagrano w studiu Polskiego Radia Szczecin.
Realizator: P. Kućko. Asystent realizatora: D. Kabaciński. Konsultacja: A. Koprowicz. Kierownictwo produkcji: D. Zamoska. Projekt graficzny: S. Ruszkowski. Fot.: Z. Trybek.

Komentarze

dodaj własny komentarz
Jeszcze nie skomentowano tego artykułu.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter szantowy
Bądź na bieżąco, zapisz się na powiadomienia o nowych artykułach: